– Niepotrzebnie wyjąłeś pistolet. Nikt nie zrobi ci krzywdy – rzekł Arthur.
– Co za ulga.
– Więcej jesteś wart dla mnie żywy. W innym razie Sam już by cię rozwalił. Rozumiesz?
Myron nie odpowiedział.
– Nasza umowa obowiązuje: znajdź Anitę, Myron, a ja uchronię Brendę przed aresztowaniem. I nie wmieszamy do tego mojej żony. Wyrażam się jasno?
Trzymający wciąż pistolet na poziomie oka Sam uśmiechnął się.
– To tak ma wyglądać zaufanie? – spytał Myron, wskazując go głową.
– Sam.
Sam schował pistolet, wrócił na miejsce i złapał się za „People”.
Myron nieco mocniej wcisnął pistolet w krocze Chance’a, a gdy ten skowytnął, schował broń do kieszeni.
Autokar podwiózł go do taurusa. Gdy z niego wysiadał, Sam zasalutował. Odpowiedział mu skinieniem głowy. Autokar odjechał i zniknął za rogiem. W tym momencie Myron zdał sobie sprawę, że wstrzymywał oddech. Spróbował się odprężyć i zebrać myśli.
– Wkładanie cewnika? – powiedział na głos. – Okropność.
27
Biuro ojca mieściło się nadal w magazynie w Newark. Przed laty szyto tu bieliznę. A w tej chwili sprowadzano gotowe wyroby z Indonezji, Malezji lub z innego kraju, w którym zatrudnia się dzieci. Wszyscy wiedzieli o wyzyskiwaniu nieletnich, a mimo to korzystali z owoców ich pracy i kupowali wyprodukowany tam towar, bo co prawda było to naganne moralnie, ale pozwalało zaoszczędzić garść dolarów. Łatwo ciskać gromy na pracę dzieci w fabrykach, łatwo się oburzać na płacenie dwunastolatkom dwunastu czy ilu tam centów za godzinę, łatwo potępiać ich rodziców i taki wyzysk. Znacznie trudniej to robić, kiedy musisz wybierać między dwunastoma centami a przymieraniem głodem, między wyzyskiem a śmiercią.
A najłatwiej jest za wiele o tym nie myśleć.
Trzydzieści lat temu w Newark naprawdę szyto bieliznę. U taty Myrona pracowało wielu czarnych ze slumsów. Uważał się za dobrego pracodawcę. Sądził, że ma u nich opinię dobrodzieja. Ale kiedy po wybuchu zamieszek w roku 1968 pracownicy spalili mu cztery budynki fabryczne, zmienił co do nich zdanie.
Eloise Williams zaczęła u niego pracować przed zamieszkami. „Będzie miała u mnie pracę, póki żyję” – często powtarzał. Była dla niego jak druga żona. Dbała o niego w pracy. Spierali się, kłócili, czasem byli na siebie źli. Ale było to najprawdziwsze uczucie. Myron był tego świadom. „Chwała Bogu, że Eloise jest brzydsza od krowy spod Czarnobyla – mawiała jego mama. – Bo inaczej byłabym podejrzliwa”.
Fabryka składała się niegdyś z pięciu budynków. Pozostał tylko magazyn. Ojciec Myrona składował w nim dostawy zza oceanu. Biuro mieściło się dokładnie pośrodku i sięgało prawie pod sufit. Wszystkie cztery ściany były ze szkła, dzięki czemu mógł obserwować towar niczym strażnik teren więzienia z wieży.
Myron wszedł po metalowych schodach na górę. Eloise powitała go mocnym uściskiem i uszczypnięciem w policzek. Niemal oczekiwał, że za chwilę wyjmie z szuflady biurka jakąś zabawkę. Kiedy odwiedzał biuro ojca w dzieciństwie, zawsze miała dla niego w pogotowiu korkowiec, samolocik do składania albo komiks. Ale tym razem tylko go uściskała. Niespecjalnie rozpaczał.
– Wchodź jak w dym – powiedziała, nie naciskając dzwonka ani nie pytając jego ojca, czy jest wolny.
Przez szybę widział, że ojciec rozmawia przez telefon. Jak zwykle, z ożywieniem. Kiedy wszedł, staruszek uniósł palec.
– Irv, powiedziałem, jutro. Żadnych wymówek. Jutro, słyszysz?
Niedziela, a wszyscy pracowali. Ach, ten kurczący się wolny czas u schyłku dwudziestego wieku.
Ojciec odłożył słuchawkę, spojrzał na syna i cały się rozpromienił. Myron obszedł biurko i pocałował go w policzek. Jego szorstka, podobna do papieru ściernego skóra lekko pachniała old spice’em. Tak jak powinna.
Był ubrany jak członek Knesetu – w czarne spodnie i białą koszulę z rozpiętym kołnierzykiem, pod którą nosił podkoszulek z rękawkami. Między podkoszulkiem a szyją sterczały siwe włosy. Miał bardzo semicką urodę – ciemnooliwkową cerę i nos, który ludzie uprzejmi nazywali wydatnym.
– Pamiętasz Don Rica? – spytał.
– Portugalską knajpkę, do której kiedyś chodziliśmy?
Ojciec skinął głową.
– Już jej nie ma. Od zeszłego miesiąca. Manuel prowadził ją pięknie przez trzydzieści sześć lat. I w końcu musiał się poddać.
– Przykro słyszeć.
Ojciec prychnął szyderczo i machnął ręką.
– Kogo to obchodzi? Zagaduję cię, bo się trochę zmartwiłem. Eloise powiedziała, że przez telefon miałeś dziwny głos. Wszystko w porządku? – spytał ciszej.
– Nic mi nie jest.
– Potrzebujesz pieniędzy?
– Nie, tato, nie potrzebuję.
– Ale coś się stało, tak?
Myron postanowił, że spyta od razu.
– Znasz Arthura Bradforda?
Ojciec pobladł – nie powoli, ale w jednej chwili – i zaczął przekładać rzeczy na biurku. Poprawił rodzinne fotografie, nieco dłużej zatrzymując się na zdjęciu Myrona dzierżącego wysoko w górze trofeum Krajowego Akademickiego Zrzeszenia Sportowego, NCAA, po zdobyciu z drużyną Uniwersytetu Duke’a tytułu mistrza kraju. A potem podniósł puste pudełko po pączkach i wrzucił je do kosza.
– A dlaczego pytasz? – rzekł wreszcie.
– W coś się zaplątałem.
– W związku z Arthurem Bradfordem?
– Tak.
– To się wyplącz. I to szybko.
Ojciec podniósł do ust turystyczny kubek do kawy i zapuścił żurawia. Kubek był pusty.
– Powiedział, żebym ciebie o niego spytał. On i gość, którego zatrudnia.
Al Bolitar poderwał głowę.
– Sam Richards? – spytał cicho, z lękiem. – To on żyje?
– Tak.
– Cholera!
– Skąd ich znasz? – spytał Myron po chwili.
Ojciec otworzył szufladę i zaczął w niej czegoś szukać a potem zawołał Eloise. Podeszła do drzwi.
– Gdzie jest tylenol? – spytał.
– W dolnej prawej szufladzie. Z lewej strony z tyłu. Pod pudełkiem z gumkami – odparła Eloise i spytała Myrona: – Chcesz yoo-hoo?
– Tak, proszę.
Trzymali yoo-hoo! Nie był w biurze ojca od blisko dekady, a oni wciąż trzymali jego ulubiony napój! Ojciec znalazł buteleczkę i zaczął się bawić nakrętką. Eloise wyszła i zamknęła drzwi.
– Nigdy cię nie okłamałem.
– Wiem.
– Starałem się ciebie chronić. To rola rodziców. Chronić swoje dzieci. Kiedy widzą, że zbliża się niebezpieczeństwo, próbują wkroczyć i przyjąć cios na siebie.
– Nie możesz przyjąć za mnie tego ciosu.
Ojciec wolno skinął głową.
– To żadna ulga – powiedział.
– Nic mi nie będzie. Chcę tylko wiedzieć, z czym mam do czynienia.
– Ze złem w najczystszej postaci. – Ojciec wytrząsnął dwie tabletki i połknął je bez wody. – Masz do czynienia z najczystszym okrucieństwem, z ludźmi pozbawionymi sumienia.
Eloise wróciła z yoo-hoo. Czytając w ich twarzach, bez słowa podała Myronowi napój i szybko się wymknęła. W oddali wózek widłowy włączył klakson, ostrzegając, że się cofa.
– Zdarzyło się to z rok po zamieszkach – zaczął ojciec. – Jesteś chyba za młody, żeby pamiętać, ale rozruchy rozdarły to miasto. Do dziś nie wyleczyło się ono z ran. Przeciwnie. Przypomina moją konfekcję. – Wskazał na pudła w dole. – Kiedy materiał puści przy szwie i nic się z tym nie zrobi, rozdarcie się powiększy i odzież się rozleci. Tak wygląda Newark. Jak podarta sztuka odzieży… Moi pracownicy w końcu powrócili, ale odmienieni. Gniewni. Z pracodawcy zmieniłem się dla nich w gnębiciela. Patrzyli na mnie, jakbym to ja przywiózł siłą ich zakutych w łańcuchy przodków przez ocean. A potem zaczęli podburzać ich wichrzyciele. Mane, tekel, fares. To był koniec produkcji w tej fabryce. Koszty pracy stały się za wysokie. To miasto samo się zżerało. W końcu robotnikami zaczęli kierować gangsterzy. Robotnicy zapragnęli stworzyć związek. Zażądali tego! Oczywiście byłem temu przeciwny.
Ojciec spojrzał przez szklaną ścianę na niekończące się rzędy pudeł. Myron zastanawiał się, ile razy oglądał ten sam widok. Co myślał, kiedy na nie patrzył, o czym marzył przez te wszystkie lata, które spędził w zakurzonym magazynie. Myron potrząsnął puszką i otworzył ją z puknięciem. Na ten dźwięk jego ojciec lekko się wzdrygnął. Spojrzał na syna i zdobył się na uśmiech.