Krąg twarzy patrzy wyczekująco. Oddziałowa mówi McMurphy’emu, że wszystko zależy od niego.

– Tak? – pyta rudzielec. – A przygotowała siostra papier, który mam podpisać?

– Nie, ale jeśli pana zdaniem to koniecz…

– Niech siostra doda jeszcze parę rzeczy, to załatwimy wszystko za jednym zamachem. No, na przykład, że należę do spisku zmierzającego do obalenia rządu, że uważam oddział siostry za najwspanialszy po Hawajach zakątek na ziemi i tym podobne bzdety.

– Nie sądzę, żeby…

– A kiedy już wszystko podpiszę, przyniesie mi siostra koc i paczkę papierosów z Czerwonego Krzyża. Rany, nawet chińscy komuniści niejednego by się mogli od siostry nauczyć!

– Staramy ci się pomóc, Randle.

Ale on zrywa się na nogi, drapie po brzuchu i mijając oddziałową i czarnych, którzy w przestrachu odskakują do tyłu, idzie w stronę stolików karcianych.

– Dobra, koledzy, powiedzcie, przy którym to grywacie w pokera?

Oddziałowa patrzy na niego przez chwilę, a potem wchodzi do dyżurki i podnosi słuchawkę telefonu.

Dwóch czarnych sanitariuszy i jeden biały z jasnymi, kręconymi włosami prowadzą nas do głównego budynku. McMurphy przez całą drogę rozprawia wesoło z białym sanitariuszem, jakby nie miał żadnych zmartwień.

Trawę pokrywa gruba warstwa szronu, a idący przodem czarni wydmuchują kłęby pary niczym dwie lokomotywy. Słońce wbija się klinem między chmury, rozsuwa je i zalewa blaskiem trawnik, który zaczyna lśnić, jakby ktoś rozsypał na nim iskry. Wróble z nastroszonymi z zimna piórkami grzebią pośród iskier w poszukiwaniu nasion. Trawa trzeszczy nam pod nogami, mijamy nory wiewiórek ziemnych, przy których widziałem psa. Jak głęboko sięgam okiem, wiewiórcze nory wypełnia szron. Lodowate iskry.

Czuję szron w brzuchu.

Podchodzimy do znanych mi drzwi, zza których rozlega się szum podobny do brzęczenia rozgniewanych pszczół. Przed nami czeka dwóch pacjentów; zataczają się odurzeni czerwonymi kapsułkami, a jeden beczy jak dziecko i powtarza:

– To mój krzyż, dzięki ci, Panie; to wszystko, co mam, dzięki ci, Panie…

– Męska gra! Męska gra! – mamrocze drugi.

Poznaję w nim ratownika z basenu. On również popłakuje z cicha.

Ale ja nie będę płakał ani krzyczał. Jestem przecież z McMurphym.

Technik każe nam zdjąć buty; McMurphy pyta, czy rozetną nam też portki i ogolą głowy. Technik odpowiada, że tak dobrze nie ma.

Nity na metalowych drzwiach wpatrują się w nas jak oczy.

Drzwi otwierają się i wsysają do wewnątrz pierwszego pacjenta. Ratownik zapiera się nogami. Z czarnego pulpitu wystrzela snop neonowego światła, wbija się w jego poznaczone korkami czoło i wciąga do środka niby psa na smyczy. Następnie, nim zamkną się drzwi, obraca go trzy razy. Z twarzy ratownika bije przerażenie.

– Rzut raz – mruczy. – Rzut dwa! Rzut trzy!

Słyszę, jak technicy podważają mu wieko czaszki niczym klapę włazu, słyszę chrzęst i zgrzyt zakleszczonych zębatek.

Dym bucha, gdy drzwi się znów uchylają i wytacza się przez nie wózek z pierwszym pacjentem; jego oczy prześlizgują się po mnie. Ta twarz. Wózek wraca do środka i wywozi ratownika. Słyszę tłum kibiców skandujący jego imię.

– Następna para – mówi technik.

Posadzka jest zimna, pokrywa ją trzeszczący szron. Nad nami zawodzi smętnie jarzeniówka – długa, biała, lodowata rura. Czuję zapach smaru grafitowego, jakbym był w garażu. Czuję kwaśną woń strachu. Jest tu tylko jedno okno, małe i wysoko nad ziemią; widzę przez nie siedzące na drucie nastroszone wróble, podobne do nanizanych na sznurek brunatnych paciorków. Głowy mają wtulone w pióra dla ochrony przed chłodem. Nagle zrywa się wiatr, świszcze mi po żebrach coraz cieniej i cieniej, alarm! alarm!

– Nie wrzeszcz, Wodzu.

Alarm!

– Spokojnie. Pójdę pierwszy. Czerep mam tak gruby, że nic mi nie zrobią. A jeśli mnie nic nie zrobią, to tobie też nie.

Gramoli się na stół bez niczyjej pomocy i wyciąga ramiona wzdłuż konturów namalowanej na nim sylwetki. Technik obraca przełącznik: na przegubach rąk i na kostkach McMurphy’ego zatrzaskują się uchwyty i przyciskają go mocniej do stołu. Czyjaś ręka zdejmuje mu zegarek, który wygrał od Scanlona, i rzuca obok pulpitu – koperta się otwiera; wypadają zębatki, śrubki, a także długi, zwinięty włos, który się rozkręca, podskakuje i wbija się w pulpit.

McMurphy wcale się nie boi. Wciąż się do mnie uśmiecha.

Wcierają mu w skronie grafitowy smar.

– Co to? – pyta.

– Przewodnik – odpowiada technik.

– Namaszczasz mi głowę przewodnikiem. A czy koronę cierniową też dostanę?

Smarują dalej. A on śpiewa, aż ręce zaczynają im się trząść.

– “Wildroot to najlepsza brylantyna…”

Nakładają mu na pokryte smarem skronie obręcz podobną do słuchawek: koronę ze srebrzystych cierni. Następnie wsadzają mu w zęby kawałek gumowej rury, żeby go uciszyć.

– “W zgład jej wchodzi czyzda lanolina!”

Przekręcają tarczę, wprawiając maszynę w ruch; dwie mechaniczne ręce podnoszą gorące lutownice i opuszczają się nad McMurphym. Mruga do mnie i mamrocze coś niewyraźnie, gryząc zębami gumową rurę, stara mi się coś powiedzieć, lecz akurat wtedy lutownice dotykają srebrnej obręczy na jego skroniach – łuk światła przebiega od jednej do drugiej, McMurphy sztywnieje, wygina się jak most, jedynie nadgarstkami i piętami nadal dotyka stołu, z zaciśniętych wokół rury ust wydobywa się “Auuu!” i ciało rudzielca okrywają lśniące jak szron iskry.

Za oknem dymiące trupy wróbli spadają z drutu na ziemię.

Technicy wytaczają McMurphy’ego na wózku; wciąż dygocze, a twarz pokrywa mu biały szron. Korozja. Kwas akumulatorowy. Technik odwraca się do mnie.

Pilnuj tego draba. Ja go znam. Trzymaj go!

To już nie jest sprawa woli.

Trzymaj go! Cholera. Muszą brać seconal i koniec.

Uchwyty wpijają mi się w przeguby.

Grafitowy smar zawiera opiłki żelaza, drapią mi skronie.

Powiedział coś, kiedy mrugnął. Coś mi powiedział.

Ktoś nachyla się i przysuwa dwie lutownice do obręczy na mojej głowie.

Urządzenie zniża się nade mną.

ALARM.

Przyspieszasz kroku, zbiegasz po stoku. Nie możesz się ruszyć ni w przód, ni w tył, spójrz prosto w lufę i módl się, byś żył, żył, żył.

Wyłaniamy się z kępy trzciny przy torze kolejowym. Przykładam ucho do szyny; parzy mnie w policzek.

– Cisza – mówię – nic w zasięgu stu pięćdziesięciu kilometrów…

– Hm – mruczy tata.

– Czyż nasi przodkowie nie wbijali noża w ziemię i nie brali rękojeści w zęby, żeby usłyszeć z daleka stado bizonów?

– Hm – mruczy znów tata, ale jest zadowolony.

Po drugiej stronie torów sterczą suche badyle pszenicy. Myszy tam siedzą, pokazuje pies.

– Idziemy w lewo czy w prawo, synu?

– Przejdziemy na drugą stronę, jak nam radzi pies.

– Ten pies nie umie tropić.

– Nie jest zły. Posłuchajmy psa i chodźmy na drugą stronę; tam na pewno są bażanty.

– Posłuchaj starego; lepiej nam się będzie polowało wzdłuż toru.

– Najlepiej w pszenicy, posłuchajmy psa.

Przechodzimy na drugą stronę – zanim mogę się zorientować, co się dzieje, na tory wypada chmara myśliwych; strzelają do bażantów, aż pierze leci. To nasz pies wbiegł za daleko w pszenicę i wypłoszył wszystkie ptaki na tory.

Pies złapał trzy myszy.

…prawdziwy mężczyzna, Mężczyzna, MĘŻCZYZNA, MĘŻCZYZNA… szeroki, wielki i mruga jak gwiazda.

O Jezu, mrówki, ale mnie oblazły, cięte skurwysyny. Pamiętasz te mrówki, które smakowały jak korniszony? He, he? Twierdziłeś, że to nie są korniszony, a ja wmawiałem w ciebie, że tak. Twoja matka zrobiła mi piekło, kiedy się o tym dowiedziała: jak możesz uczyć dziecko jeść robaki!

Uch. Dobry Indianin powinien umieć się wyżywić, jedząc wszystko, co nie zje go pierwsze.

Nie jesteśmy Indianami. Jesteśmy cywilizowanymi ludźmi. Zapamiętaj to sobie.

Prosiłeś mnie, tato: Kiedy umrę, przypnij mnie do nieba.

Mama nazywała się Bromden. Nadal nazywa się Bromden. Tata powiedział, że urodził się tylko z jednym imieniem, wpadł w nie jak cielę w rozpostarty koc, kiedy krowa koniecznie chce rodzić na stojąco. Tee Ah Millatoona, Sosna Stojąca Najwyżej Na Górze, i do licha, jestem największym Indianinem w całym Oregonie, a pewnie również w Kalifornii i Idaho. Urodziłem się z tym imieniem.