– Nie! – ryknął George, wznosząc pięść nad głową, gotów roztrzaskać na kawałki szary czerep i rozsypać na wszystkie strony tkwiące w nim zębatki, nakrętki i śrubki. Wystarczyło jednak, że czarny przyłożył mu tubkę do pępka i nacisnął ją, a George zgiął się wpół, wypuszczając z sykiem powietrze. Wtedy czarny siknął mu strugą mazi w rzadkie siwe włosy i począł ją wcierać, rozsmarowując czerń ze swojej dłoni po głowie George’a. George skulił się jeszcze bardziej, obejmując się rękami w pasie.

– Nie! Nie! – krzyknął.

– A teraz odwróć się, George…

– Powiedziałem, żebyś go zostawił.

Tym razem coś w głosie McMurphy’ego sprawiło, że czarny odwrócił się w jego stronę. Uśmiechnął się, gdy zobaczył go zupełnie nagiego, z gołą głową, bez kowbojskich butów i spodni, za których kieszenie mógłby zahaczyć kciuki. Wyszczerzył zęby, lustrując go wzrokiem od góry do dołu.

– Ha! – zawołał i potrząsnął głową. – A już myślałem, McMurphy, że nie znajdziemy okazji.

– Ty nędzny smoluchu – rzekł McMurphy tonem bardziej znużonym niż gniewnym. Czarny nic nie odpowiedział. McMurphy podniósł głos: – Ty zafajdany chuju!

Czarny potrząsnął głową i rechocząc spojrzał na swoich koleżków.

– Jak myślicie, do czego pan McMurphy zmierza? Może chce mnie sprowokować? Ha, ha, ha. Czyżby nie wiedział, że uczą nas nie reagować na najgorsze obelgi wariatów?

– Washington! Ty w mordę jebany…

Washington odwrócił się plecami do McMurphy’ego i znów zajął się George’em, który od chwili, gdy maź dotknęła jego brzucha, wciąż stał zgięty wpół, dysząc ciężko. Czarny chwycił George’a za ramię i przekręcił go twarzą do ściany.

– Dobra, George, teraz rozchyl pośladki.

– Nie-e-e!

– Washington – powiedział McMurphy. Wziął głęboki oddech, podszedł do czarnego i odepchnął go od George’a. – Niech będzie, niech będzie…

Wszyscy słyszeli bezsilną rezygnację w jego głosie.

– McMurphy, zmuszasz mnie, żebym się bronił. Prawda, koledzy?

Pozostali dwaj czarni skinęli głowami, więc położył ostrożnie tubkę na ławce obok George’a, po czym odwinął się niespodziewanie i strzelił McMurphy’ego pięścią w szczękę. McMurphy o mało nie upadł. Potoczył się na rząd nagich mężczyzn, którzy złapali go pod ramiona i pchnęli w stronę uśmiechniętej bazaltowej twarzy. Znów dostał, tym razem w szyję, ale wreszcie pogodził się z myślą, że bójka się zaczęła i jedyne, co mu pozostaje, to walić, ile wlezie. Kiedy czarny znów się zamachnął, chwycił go za rękę i potrząsnął głową, żeby oprzytomnieć po poprzednim ciosie.

Kołysali się przez chwilę, dysząc w rytm bulgoczącej wody; potem McMurphy odepchnął czarnego, zgiął nogi w kolanach, wtulił głowę w ramiona, żeby chronić podbródek, podniósł pięści po obu stronach głowy i ruszył na przeciwnika.

Wtedy cichy, równy rząd nagich mężczyzn przemienił się w rozszalałe koło, w ring zbity z ludzkich ciał.

Czarne pięści trafiały w zniżoną rudą głowę i szeroki kark, znacząc McMurphy’emu na czerwono skronie i policzki. Sanitariusz odskakiwał po każdym ciosie. Wyższy, z rękami dłuższymi od grubych, czerwonych łap McMurphy’ego, bił go szybkimi seriami po ramionach i głowie, nie dopuszczając do zwarcia. McMurphy parł naprzód z twarzą pochyloną w dół, ciężkimi, płaskimi krokami, zerkając co pewien czas na czarnego spomiędzy pokrytych tatuażami pięści, aż wreszcie zepchnął go na ścianę nagich mężczyzn i strzelił pięścią prosto w środek białej, wykrochmalonej bluzy. Bazaltowa twarz pękła wpół; z różowej szczeliny wysunął się język barwy lodów truskawkowych. Ale Washington uciekł spod czołgowej szarży McMurphy’ego; zdążył go stuknąć kilka razy, zanim sam znów dostał czerwoną pięścią. Tym razem otworzył usta znacznie szerzej – niezdrowa różowa plama na czarnym tle.

McMurphy miał czerwone ślady na głowie i ramionach, ale nic mu nie było. Wciąż napierał, inkasując po dziesięć ciosów za każdy własny, a czarny wciąż się cofał. Okrążyli tak kilka razy całą umywalnię; w końcu Washington zaczął dyszeć, potykać się i już tylko starał się unikać razów czerwonych cepów. Chłopcy wołali do McMurphy’ego, żeby go wykończył. Ale rudzielcowi wcale się nie spieszyło.

Czarny odskoczył po ciosie w ramię i spojrzał szybko na przypatrujących się walce sanitariuszy.

– Williams… Warren… niech was cholera!

Drugi rosły czarny przedarł się przez tłum i chwycił McMurphy’ego od tyłu za ramiona. McMurphy strząsnął go jak buhaj małpę, ale czarny znów wskoczył mu na plecy.

Zdjąłem go więc z McMurphy’ego i cisnąłem pod prysznic. W środku musiał mieć same rurki: nie ważył więcej niż cztery, pięć kilo.

Najmniejszy czarny rozejrzał się na boki, odwrócił się i rzucił do drzwi. Kiedy patrzyłem, jak ucieka, ten drugi wyszedł spod prysznicu i założył mi chwyt zapaśniczy, wsuwając ręce pod pachy i zaciskając na karku. Wbiegłem z nim tyłem pod prysznic i rozgniotłem go o kafle. Ale kiedy osunąłem się razem z nim na posadzkę, żeby dalej spokojnie obserwować, jak Washingtonowi trzaskają żebra pod ciosami McMurphy’ego, czarnuch zaczął gryźć mnie w kark; wtedy złamałem ten jego uchwyt. Czarny przestał się ruszać, a krochmal z jego uniformu zaczął spływać z wodą do otworu ściekowego.

Kiedy najmniejszy czarny przybiegł z powrotem do umywalni wraz z czterema sanitariuszami z oddziału furiatów, niosąc rzemienie, mankiety i koce, Okresowi wkładali właśnie ubrania i ściskali prawice mnie i McMurphy’emu, mówiąc, że czarnym od dawna należało się lanie, że walka była wspaniała i skończyła się wielkim, zasłużonym zwycięstwem. Gadali tak, żeby nas pocieszyć i podnieść na duchu, a podczas gdy oni rozwodzili się nad naszym triumfem, Wielka Oddziałowa pomagała sanitariuszom zakładać nam miękkie skórzane mankiety.

Na oddziale furiatów dudni nieprzerwanie jak w hali fabrycznej czy w więziennej tłoczni tablic rejestracyjnych. Czas mierzony jest tutaj stukotem piłeczki pingpongowej: pyk-pyk, pyk-pyk. Pacjenci spacerują każdy własną trasą, chodząc małymi, szybkimi krokami od ściany do ściany, tam i z powrotem niczym zwierzęta w klatce, wydeptując w posadzce krzyżujące się ścieżki. W powietrzu unosi się przykra, podobna do spalenizny woń lęku, wydzielana przez chorych oszalałych ze strachu, a pod stołem do ping-ponga i po kątach czają się, zgrzytając zębami, skulone kształty, których lekarze i pielęgniarki nie widzą, sanitariusze zaś nie są w stanie wytruć środkami dezynfekującymi. Gdy tylko otworzyły się przed nami drzwi oddziału furiatów i sanitariusze wprowadzili nas do środka, od razu poczułem tę woń spalenizny i usłyszałem zgrzytanie zębów.

Tuż za drzwiami powitał nas wysoki, kościsty staruch dyndający na drucie przeciągniętym między jego łopatkami. Obejrzał nas żółtymi, zaropiałymi oczyma i potrząsnął głową.

– Umywam od tego ręce – oświadczył czarnym, nim drut pociągnął go za sobą korytarzem.

Ruszyliśmy za nim w stronę świetlicy. McMurphy stanął w drzwiach w szerokim rozkroku i odchylił głowę, żeby się rozejrzeć; chciał też zahaczyć kciuki o kieszenie, ale skórzane mankiety były zbyt blisko siebie.

– Ale cyrk – mruknął do mnie kątem ust.

Skinąłem głową. Byłem tu nie po raz pierwszy.

Kilku facetów przestało spacerować, żeby się nam przyjrzeć, a kościsty staruch znów minął nas na swoim drucie, umywając ręce. Z początku nikt nie zwracał na nas specjalnej uwagi. Sanitariusze weszli do dyżurki, pozostawiając nas w drzwiach świetlicy. McMurphy miał jedno oko spuchnięte, jakby je ciągle mrużył, a usta tak pokiereszowane, że uśmiechanie się sprawiało mu ból. Podniósł skrępowane dłonie, wpatrując się w przechadzających się dudniącymi krokami furiatów, i odetchnął głęboko.

– McMurphy, do usług – przedstawił się, przeciągając słowa niczym kowboj na filmie. – Który z was, dzięcioły, grywa tu w pokera?

Pingpongowy zegar zatykał szybko o podłogę i ucichł.

– Ze związanymi łapami trudno mi rżnąć w oko, ale w pokera mogę was jeszcze wykosić.