Przez całą noc modliłem się, żeby zrezygnował. A kiedy nazajutrz na zebraniu oddziałowa oznajmiła, że wszystkich uczestników wyprawy rybackiej czeka dodatkowa kąpiel pod prysznicem, bo prawdopodobnie wrócili zawszeni, miałem nadzieję, że uwolni mnie od podnoszenia konsoli – na przykład każąc nam bezzwłocznie iść do umywalni.

Niestety. Zaraz po zebraniu, nim sanitariusze zamknęli gabinet hydroterapii, McMurphy wprowadził mnie i chłopaków do środka i kazał mi podnieść konsolę. Usłuchałem wbrew sobie; nie miałem innego wyjścia. Wstyd mi było, że pomagam mu oskubać chłopaków. Choć wypłacając mu wygraną, nadal odnosili się do niego przyjaźnie, wiedziałem, co czują: pustkę, jakby nagle stracili grunt pod nogami. Gdy tylko postawiłem konsolę z powrotem, wyleciałem z gabinetu, nie patrząc na McMurphy’ego i pobiegłem do toalety. Chciałem być sam. Spojrzałem w lustro. McMurphy spełnił daną mi obietnicę: ręce miałem znów tak umięśnione jak wtedy, gdy mieszkałem w naszej wiosce i grałem w szkolnej drużynie, klatkę piersiową potężną, bary szerokie. Stałem wpatrzony w swoje odbicie, kiedy wszedł McMurphy. Trzymał w ręce banknot pięciodolarowy.

– Masz, Wodzu, będziesz miał na gumę do żucia.

Potrząsnąłem głową i ruszyłem do drzwi. McMurphy chwycił mnie za łokieć.

– Wodzu, chciałem ci w ten sposób podziękować za pomoc. Jeśli liczyłeś na większą dolę…

– Nie! Nie chcę twoich pieniędzy!

Cofnął się o krok, zahaczył kciuki o kieszenie i odchylił głowę, żeby na mnie spojrzeć. Przyglądał mi się przez chwilę.

– Jak sobie chcesz – rzekł. – Ale o co ci chodzi? Czemu nagle wszyscy patrzą na mnie wilkiem?

Nie odpowiedziałem.

– Zrobiłem, co obiecałem, nie? Znów jesteś duży. Co wam się nagle przestało we mnie podobać? Boczycie się na mnie, jakbym zdradził ojczyznę.

– Wciąż… wciąż wygrywasz!

– Wciąż wygrywam?! Ty durna pało, co ci znów odbiło? Dotrzymuję tylko warunków zakładu. Cholera, co w tym…

– Ale myśmy wierzyli, że nie chodzi ci o wygrywanie…

Czułem, że broda drży mi gwałtownie, jak zawsze, kiedy zaczynam płakać, ale łzy nie popłynęły mi z oczu. Jedynie drgania brody nie mogłem opanować. McMurphy otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale zaraz je zamknął. Puścił kieszenie, podniósł rękę i złapał się dwoma palcami za nasadę nosa, tak jak człowiek, który nosi uciskające go okulary, po czym zacisnął powieki.

– Wygrywam, mówisz? Jezu! – Westchnął, nie otwierając oczu. – Ha, ha, ale wygrywam!

Dlatego uważam, że to, co wydarzyło się tego popołudnia w umywalni, stało się głównie z mojej winy. I dlatego właśnie, aby ją choć po części okupić, postąpiłem akurat tak, jak postąpiłem, przynajmniej raz nie myśląc o bezpieczeństwie, ostrożności czy następstwach, nie zaprzątając sobie głowy niczym prócz tego, co należało zrobić.

Gdy tylko wyszliśmy z toalety, trzej czarni zaczęli zgarniać wszystkich uczestników wyprawy na dodatkowy prysznic. Najmniejszy czarny, który sunął korytarzem z wyciągniętą przed siebie, zgiętą, zimną jak łom ręką i odrywał od ściany opartych o nią pacjentów, powiedział, że Wielka Oddziałowa nazwała ten prysznic kąpielą profilaktyczną. Musimy się jej poddać ze względu na towarzystwo, w jakim przebywaliśmy na wyprawie, żebyśmy nie roznieśli po szpitalu jakiegoś paskudztwa.

Kiedy ustawiliśmy się nadzy w szeregu, sanitariusze ruszyli do akcji, wyciskając z czarnych plastykowych tubek cuchnącą maź, gęstą i kleistą jak białko. Najpierw smarowali nam nią włosy, potem padła komenda: Odwrócić się, zrobić skłon i rozchylić pośladki!

Chłopcy narzekali, żartowali i dowcipkowali między sobą, starając się nie patrzeć ani na siebie, ani na bazaltowe maski unoszące się na tle białych kafli jak twarze w negatywie, twarze z koszmarnego snu, spozierające znad miękkich czarnych luf. Podśmiewali się z czarnych, pytając na przykład: “Powiedz nam, Washington, czym się zabawiacie przez pozostałe szesnaście godzin?”, albo: “Hej, Williams, widzisz, co jadłem dziś na śniadanie?”

Wszystkim było wesoło. Jedynie czarni zaciskali zęby i nie odzywali się słowem – inaczej działo się na oddziale, nim się tu zjawił ten przeklęty rudzielec.

Kiedy Fredrickson rozchylił pośladki, rozległ się głośny grzmot; myślałem, że podmuch przewróci najmniejszego z czarnych.

– Cisza! – rozkazał Harding, przykładając dłoń do ucha. – Może znów usłyszymy cudny głos anioła!

Wszyscy wyli, zanosili się śmiechem i sypali żartami, dopóki czarny nie przesunął się dalej i nie zatrzymał się przed następnym facetem; wtedy zapadła głucha cisza. Następny bowiem był George. I w tej sekundzie, w której ucichły śmiechy, żarty i narzekania, gdy Fredrickson prostował się i odwracał, a duży czarnuch kazał stojącemu obok George’owi nastawić głowę i podniósł tubkę, żeby wycisnąć mu na włosy cuchnącą maź – w tej sekundzie wszyscy już wiedzieliśmy, co się teraz wydarzy, dlaczego nie może być inaczej, i zrozumieliśmy, jak bardzo myliliśmy się co do McMurphy’ego.

George nie używał mydła, kiedy brał prysznic. Nigdy też nie chciał przyjąć od nikogo ręcznika, żeby się wytrzeć. Nauczeni doświadczeniem czarni z wieczornej zmiany, którzy pilnowali nas przy regulaminowych prysznicach we wtorki i czwartki, nie zmuszali go do niczego, żeby uniknąć kłopotów. Tak było od lat – trzej sanitariusze obecni w umywalni również o tym wiedzieli. Ale teraz pojęliśmy wszyscy, zrozumiał to nawet George, który stał przechylony do tyłu, potrząsał głową i zasłaniał się dłońmi wielkimi jak dębowe liście, że ten rozjuszony naszymi docinkami czarny z rozkwaszonym nosem, mający za sobą dwóch kumpli, ciekawych, co zrobi, za nic w świecie nie przepuści podobnej okazji.

– No, George, nachyl makówę.

Chłopcy spojrzeli na McMurphy’ego, który stał nieco dalej w kolejce.

– No już, George…

Martini i Sefelt trwali nieruchomo pod włączonym prysznicem. Otwór ściekowy pod ich nogami zachłystywał się spienioną, mydlastą wodą, puszczając pęcherzyki powietrza; starzec przyglądał mu się przez chwilę, jakby uciekająca woda mówiła coś do niego. Słuchał, jak bulgocze i syczy. Potem znów spojrzał na tubkę w wyciągniętej do niego czarnej dłoni, zobaczył maź wyciekającą wolno z dziurki i spływającą po żelaznych palcach. Czarny przysunął tubkę bliżej; George odchylił się jeszcze bardziej do tyłu, potrząsając głową.

– Nie… nie chcę.

– Nie masz wyboru, Czyściochu – powiedział czarny jakby ze smutkiem w głosie. – Nie masz wyboru. Nie możemy pozwolić, żeby robactwo rozpleniło się po całym szpitalu, prawda? A przecież możesz mieć robaki głęboko pod skórą!

– Nie! – krzyknął George.

– Ach, George, ty nic nie wiesz. Te robaki są małe, maleńkie… nie większe od łebka szpilki. A kiedy cię dopadną, George, zaczynają się wkręcać w ciebie coraz głębiej i głębiej.

– Żadnych robaków! – zawył George.

– Posłuchaj mnie, George. Widziałem takie wypadki, kiedy te ohydne robaki…

– Zostaw go, Washington – powiedział McMurphy.

Szrama na nosie czarnego lśniła jak czerwony neon. Sanitariusz wiedział, kto się do niego odezwał, ale się nie odwrócił; tylko po tym, że zamilkł na moment i długim popielatym palcem dotknął tej pamiątki po meczu koszykówki, poznaliśmy, iż w ogóle usłyszał słowa McMurphy’ego. Potarłszy nos, zbliżył dłoń do twarzy George’a i rozczapierzając palce, zaczął nimi przebierać.

– Krab, George, krab. Widzisz? Chyba wiesz, jak wygląda krab, co? Pewnie na łodzi rybackiej musiało być pełno krabów. Nie możemy pozwolić, żeby kraby wwierciły się w ciebie, prawda, George?

– Żadnych krabów! – wrzasnął George. – Nie!

Wyprostował się i podniósł głowę; po raz pierwszy ujrzeliśmy jego oczy. Czarny cofnął się o krok. Dwaj pozostali parsknęli śmiechem.

– Co z tobą, kolego? – zapytał większy. – Masz jakieś kłopoty?

Czarny znów przysunął się do George’a.

– Nachyl się, George! Albo się nachylisz, żebym mógł ci wycisnąć pastę, albo cię dotknę! – Podniósł rękę; była wielka i czarna jak bagno. – Przejadę ci tą czarną, ohydną, cuchnącą ręką po całym ciele!!!