Zmartwiałem, nie dowierzając własnym oczom, dostrzegając nie tylko ogromne węże boa, potężne, lecz niegroźne, ale także grzechotniki i zielono-żółte żmije, których pełno było w okolicy; ich ukąszenie jest śmiertelne. Na odgłos naszych kroków gady te zaczęły pełzać, i teraz kłębiło się już we wszystkich kątach. Paulo przylgnął do mnie, klnąc pod nosem. Montaignes zrobił się biały jak własna marynarka.

– Dzień dobry! Dzień dobry!

Czarownik machał do nas, żeby iść za nim. Ruszyliśmy więc gęsiego jak po sznurku, unikając gwałtownych ruchów i z mocno ściśniętymi pośladkami. Stary fakir zmiótł pył z maty leżącej na ziemi i uderzając dłonią w polepę dał nam znak, byśmy usiedli.

Uklękliśmy tak niewygodnie jak to tylko możliwe. Zdałem sobie sprawę, że gady otoczyły nas swoim kłębowiskiem, zachowując jednak stałą odległość. Znajdowaliśmy się pośrodku trójkątnej przestrzeni, wyznaczonej trzema z grubsza ciosanymi posążkami, poza które żadne z tych paskudztw się nie wysuwało. Zadowalały się wyciąganiem ku nam kanciastych łbów i spoglądaniem na nas tymi swoimi martwymi oczyma. Wyczuwało się, że nie są przyjaźnie usposobione.

Stary debil, nasz gospodarz, poszedł na drugi koniec pomieszczenia, a szedł tak, jakby zupełnie nie przejmował się wężami, jakby nawet o nich nie myślał. Napił się trochę wody, którą następnie z dużym hałasem wypluł, po czym rozpoczął coś w rodzaju ćwiczeń oddechu, z dużą siłą kolejno napełniając płuca powietrzem i opróżniając je. W miarę, jak tak oddychał, z głębi jego gardła wydobywać się zaczęła monotonna litania.

– Aram, Aram, Aram. Aram, Aram, Aram, Aram, Psssssssssh… Aram, Aram, Aram…

– Zanosi się na dłużej – zgrzytnął zębami Paulo.

Otarł pot z twarzy i piersi, ukradkiem rozglądając się dookoła.

– Kurwa! Niezbyt przyjemnie z tymi świństwami dookoła. W dodatku kolana bolą jak cholera!

– Aram, Aram, Aram…

Czarownik podniósł wazę wypełnioną białym, gęstym płynem. Przez kłębowisko węży przebiegł jakby dreszcz. Napełnił kubek i wypił zawartość długimi łykami. Wydał przenikliwy okrzyk i ponownie nalał sobie porcję. Jeszcze jeden okrzyk, jakby szczeknięcie małego psa, i tym razem napił się prosto z wazy, obficie wylewając płyn na piersi.

Jego skóra błyskawicznie pokryła się potem. Podszedł do nas i każdemu nalał po kubku swojej mikstury. Oczy wychodziły mu z orbit, jak dwa żarzące się węgle. Cały drżał, wydając dziwne okrzyki. Sam płyn był lepki, śmierdzący, gorzki i ostry w smaku. Stary szczekał nam przed nosem, pilnowały nas węże. Wypiliśmy, żeby go nie urazić…

W tej samej chwili na zewnątrz rozpętała się burza tam-tamów. Rozległy się szybkie i niewiarygodnie głośne werble, a chata stanowiła prawdziwe pudło rezonansowe. A może działała tak moja głowa?

Walili dookoła. Łoskot zdawał się dochodzić ze wszystkich stron, po czym zaczął się przemieszczać wokół domu. Pod wpływem hałasu wkrótce zacząłem mieć trudności z uporządkowaniem myśli. Nagle zdałem sobie sprawę z panującego upału. Koszulę miałem mokrą, kleiła mi się do ciała. Nie był to skutek słońca prażącego nad blaszanym dachem. Gorąco pochodziło od wewnątrz, od ognistej kuli, która sprawiała, że cały się gotowałem i ociekałem potem.

W ostatnim świadomym odruchu ogarnął mnie strach. Moje gardło zaczęło nagle palić. Gwałtownie puchło, było wysuszone, groziło mi uduszenie.

Co się działo? Jakie świństwo facet kazał nam wypić? To trucizna! Byliśmy w pułapce! Straciłem poczucie równowagi i popadłem w halucynacje.

***

Wszystko dostrzegałem już tylko we fragmentach, w przebłyskach, wśród szalonego bicia bębnów. Twarz czarownika, wykrzywiona w potwornym wrzasku, którego nie słyszałem, gwałtownie przybliżała się i oddalała. Choć on sam wydawał się być daleko, jego twarz rozrastała się niepomiernie i przyglądała mi się z bliska.

Niedostrzegalne zmiany jego rysów zamieniały jego twarz w odrażającą maskę zniekształconą grymasem, z olbrzymimi zębami, które rosły w mgnieniu oka; potem nagle twarz wracała na swoje miejsce tam, w kącie, nad małym zgarbionym ciałem, które pozostawało z tyłu.

Podczas krótkotrwałych przebłysków świadomości rejestrowałem walenie w bębny. Lecz ich bicie porywało mnie i unosiło w piekielnym transie, jak demoniczne i prymitywne dolby stereo. Wkrótce przestałem słyszeć jakiekolwiek dźwięki. Pozostawały tylko karkołomne pętle, wyczyniane przez mój umysł pod wpływem wariackich rytmów.

***

Patrzyła na mnie głowa węża. Głowa dokładnie kwadratowa. Była ładnego przejrzystozielonego koloru, a pośrodku przebiegał żółty pasek, na którym rozróżnić mogłem poszczególne błyszczące łuski. Wzdrygnąłem się i upadłem w nieokreśloną pustkę do tyłu, kiedy języczek węża wystrzelił precyzyjnie w kierunku mojej twarzy. Ogarnęła mnie fala strachu i poczułem się jak sparaliżowany, gdy żmija otworzyła paszczę. Wyraźnie dostrzegłem jej kły, ściekający strumyczek śliny i gardziel rozwartą jakby w krzyku. Wąskie oczka zahipnotyzowały mnie i poczułem, jak przenika mnie groźba zimnej, wykalkulowanej nienawiści.

***

I płynęło tyle krwi! Strumień krwi pochodził z mojej dłoni, z nacięcia, które wydawało mi się potwornie głębokie i rozległe…

Nie. To była jedynie mała strużka krwi. Czarownik skaleczył mnie i teraz trzymał mnie za rękę tak, że krew skapywała na posążek kobiety o nienaturalnie wielkim przyrodzeniu. Miętosił moją dłoń i pastwił się nad skaleczeniem. Niepokój powrócił. Dlaczego krew nie przestawała płynąć? Płynęła tak już od wielu godzin. Teraz skapywała na szarą kobiecą opaskę. Padały na nią ogromne jaskrawoczerwone krople, natychmiast wchłaniane przez materiał. Stary zboczeniec chciał mnie wykrwawić…

***

Paulo trzymał się oburącz za głowę, ogarnięty niewypowiedzianym cierpieniem. Po jego policzkach spływały wielkie łzy. Przyglądał się, nie wiadomo czemu, gdzieś bardzo wysoko, i konwulsyjnie coś szeptał. W każdym punkcie pokoju widniała głowa węża, czarna, czerwona, albo taka ładna przejrzystozielona, i patrzyła na mnie nieruchomo.

Montaignes, z ręką uniesioną do sufitu, deklamował coś. Chciał przekrzyczeć bębny, lecz z jego ust nie wydobywał się żaden dźwięk. Okulary opadły mu na sam czubek nosa. Oczy miał czerwone jak albinos. Z jego wzniesionej ręki także nieustannie płynęła strużka krwi.

Otrzymałem cios w tył głowy.

Wielki biały błysk i nic więcej.

Przebudziłem się, jakbym wynurzał się z czegoś bardzo czarnego. Przez kilka minut pozostawałem nieruchomo, bezmyślnie patrząc na sufit z przeplatanych palmowych liści. Nie byłem w stanie wykonać najmniejszego ruchu ani nawet w myślach wydać polecenie jakiegokolwiek gestu, tak sztywne miałem ciało.

Powoli wracało czucie. Rozpoznałem sufit, potem byłem już w stanie otrzeć sobie twarz i wyprostować się pod moskitierą. Natychmiast pojawiły się wszystkie symptomy kolosalnego kaca. W dodatku czułem ostry ból w ręce, na której się podparłem.

Obie dłonie miałem rozcięte na całej szerokości, prawie u nasady palców. Były to dwa nacięcia uczynione za jednym zamachem, i z pewnością przy użyciu maczety. Stopniowo wracały strzępy wspomnień poprzedniego dnia, obrazy węży i dźwięki bębnów.

Obejrzałem swoje ciało pojękując, sprawdziłem w lustrze twarz, nie stwierdzając specjalnych spustoszeń, po czym stanąłem przy oknie. Nad rzeką był już jasny dzień. Osowiały spędziłem długą chwilę na bezmyślnym gapieniu się w zieloną wodę. Od czasu do czasu z niedowierzaniem spoglądałem na okaleczone dłonie. W końcu zdołałem wypowiedzieć trzymające się kupy zdanie:

– Wszyscy powariowali w tej okolicy!