Paulo ryczał:

– Kutasowski burdel! Co ty mi tu opowiadasz!

Usłyszałem go, zanim dotarłem na taras, gdzie siedział przy stole z Montaignes'em. Dołączyłem do nich ciężko wzdychając. Paulo potrafił być bardzo męczący dla kogoś, kto przede wszystkim potrzebował spokojnie zjeść śniadanie i napić się gorącej kawy.

A kutasowski burdel należał do jego typowych przekleństw z kategorii "Wielki Gniew".

– O mało nas nie otruł, do jasnego chuja! Ty byś mu na to pozwolił, do cholery! Żeby zobaczyć gwiazdy, wypiłbyś byle co! A! Jesteś wreszcie! – rzucił w moją stronę zamiast powitania. – Dobrze się składa. Wiesz, co on wygaduje?

Ojoj! Zwracał się do mnie. Montaignes, zachwycony okazją wymknięcia się spod ostrzału, tchórzliwie pochylił się nad swoim kubkiem kawy.

– Opowiada mi, że przeżywamy tu wzbogacające doświadczenia.

Wzbo-ga-ca-jące! Ten stary wariat chciał nas zabić tymi swoimi gadami i miksturami! Nawet nie mogłem już złapać oddechu! I gorąco mi było, jakbym był w piekle!

Ciskał się ze wzniesionymi obiema rękami, rozwścieczony, z wytrzeszczonymi oczami, a jego złość nieustannie rosła.

– A ta historia z maczetą po dłoniach? Może uważasz, że to normalne? Wzbogacające? Sukinsyn! Masochista! Narkoman! Co za cholerny burdel, Montaignes! Co ty w ogóle masz w głowie?

– Dosyć już tego! Daj mi spokój!

Montaignes walnął kubkiem w stół. Z jego strony był to niecodzienny objaw zdenerwowania. Jego bladość, malutkie oczka i wymięte ubranie, w którym najwyraźniej przespał noc, wskazywały, że także jest w złym humorze. Paulo denerwował go, choć Montaignes zmuszał się do zachowania spokojnego tonu.

– Mówiłem ci po prostu, że przeżyliśmy doświadczenie z halucynacjami, coś niezwykłego. Ten płyn, który wczoraj piliśmy, to jakiś kompot. Za pomocą paru ziół i garnka temu facetowi udaje się sporządzić coś równie mocnego, jak LSD, wywołującego podobne efekty psychotropowe. I to właśnie jest niesamowite.

– Bzdury! Że ty lubisz się narkotyzować, nie oznacza jeszcze, że wszyscy…

– A to wywoływanie ducha? To fantastyczne! Wspaniałe! Montaignes przyjrzał się nam kolejno, podciągnął okulary na nosie i złączył dłonie ruchem starego profesora.

– Rozumiecie, na czym polega to doświadczenie? Czarownik wezwał ducha i sprowadził go do nas drogą krwi. Przeżyliśmy inicjację! Jesteśmy teraz ujemną siłą M'Bumby, jedynymi, którzy mogą mu się oprzeć. Zrozumieliście?

– To wszystko jakieś pieprzenie! Bełkot! Co, Elias? Ty mu coś powiedz…

***

Kłótnie i urazy trwały przez kilka godzin. Spędziłem je myśląc o czymś innym, nie mając ochoty się do tego mieszać. Kompot? Odjazd? Faktycznie określenia te najlepiej pasowały do mikstury, jaką przyrządził nam czarownik. Na tym kontynencie to nic nadzwyczajnego, tu ćpa się na potęgę, szczególnie w bardziej odległych okolicach. Zejście Wielkiego Ducha do naszych nędznych cielesnych powłok? Taki był niewątpliwie cel fakira.

W tej okolicy plemiona podlegają prawom wudu. Tego samego wudu, który dotarł z niewolnikami aż na Karaiby. Wudu umieszcza duchy w każdej rzeczy, zawsze gotów jest wymierzyć karę lub wykręcić paskudny numer. Jest niesamowicie potężny i wymyka się wszelkiej ludzkiej kontroli. Ale można go przemieszczać, "wślizgiwać" w obojętnie jaką rzecz, zwierzę lub człowieka, jak baterię elektryczną, którą umieszcza się w jakimś urządzeniu. I ta właśnie energia może na przykład leczyć choroby, a także, jak mówią, ożywiać zmarłych.

Wiele podróżowałem i przeżyłem liczne uodporniające doświadczenia. Szkoda czasu na opowiadanie mi o wierzeniach w jakiegoś boga albo w jakąkolwiek siłę dobra. Idę przez życie według swoich własnych zasad: starając się nie czynić wokół zbyt wiele zła. Jestem bowiem przekonany, że życie jest jedno i że trzeba je wykorzystać od razu. Religie, legendy, tamten świat, duchy, a zwłaszcza tajemne nauki, wszystko to dla mnie bajki.

Ale w Afryce, muszę to przyznać, dzieją się rzeczy dziwne. Mam pewne doświadczenie w sprawach tego kontynentu i stwierdziłem tam, w większym stopniu niż gdziekolwiek indziej, liczne przypadki otruć, ciemnych spraw, uroków prowadzących do śmierci z nie wyjaśnionych przyczyn. Byłem również świadkiem licznych transów i dziwnych napadów opętania.

To pewne, w Afryce są różne tajemnice.

***

Mała przytuliła się do mnie, ujęła moje dłonie i pogratulowała mi przesuwając swój drobny paluszek po ranach. Swoją łamaną francuszczyzną mówiła mi, że jestem Wielkim, bardzo Wielkim Duchem, i ocierała się o mnie, zaczepna i pełna udawanego podziwu.

– Ja robić. Ty czekać, nie ruszać się.

Zakrzątnęła się w kuchni, ucierając! mieszając wonne zioła i kawałki ogromnych orzechów, przy czym kręciła swoją małą pupką w sposób nieznośny.

– Czekać. Ja leczyć.

Wkrótce uzyskała jasną, płynną papkę podobną do kleju. Robiąc liczne minki i zaśmiewając się, zmusiła mnie do zanurzenia bezpośrednio w niej dłoni i długo masowała obie moje rany opuszkami kciuków.

– Ty teraz wszystko dobrze. Ty ręce do góry, nie ruszać się! I z cichym śmiechem pozostawiła mnie tak jak pokutnika, z dłońmi wzniesionymi w powietrzu, oczekującego, aż mikstura wyschnie, a sama zabrała się do leczenia pozostałych dwóch Wielkich Duchów.

Kiedy tylko lakier zaczął się łuszczyć, przestałem odczuwać jakikolwiek ból. Jeszcze tego samego wieczoru, ku naszemu wielkiemu zdumieniu, na dłoniach pozostały tylko białe kreski, ledwo wyczuwalne. Naturalnie Mała odmówiła wszelkich wyjaśnień, oświadczając jedynie, że czarownik dziś rano kazał komuś przynieść przed próg naszego domu pewne składniki cudownej maści.

***

Potem nastąpił alarm bojowy. Już skoro świt Paulo był na przystani, ciskając się wśród gromadki roześmianych ludzi Kuju, w ogólnym rozgardiaszu krzyków, bieganiny i stosów skrzyń.

Dla Starego, który sam mianował się szefem intendentury, nadrzędna reguła wszystkich naszych wypraw została raz na zawsze ustalona:

– Dżungla, zgoda. Ale ma być sucho pod dupą i żadnego robactwa. Ma być komfort!

A ponieważ polowanie na M'Bumbę różniło się od zwykłych wypadów, jako że był to taki nasz mały luksus, Paulo nie zamierzał robić oszczędności. Zgodnie z nowymi zasadami, głoszącymi, że "tym razem nie mamy najmniejszego, ale to najmniejszego zamiaru się nudzić", główny intendent opróżniał magazyn faktorii.

***

Wyruszyliśmy trzema pirogami, największymi, jakimi dysponowaliśmy. Były to lekkie łodzie długości około dziesięciu metrów, każda wyrzeźbiona z jednego pnia drzewa, szerokie i wyposażone w silniki czterdziestkipiątki. Dwie by wystarczyły, ale Paulo chciał jedną przeznaczyć wyłącznie na potrzeby kuchni i transport jedzenia, bo podczas poprzednich polowań wielokrotnie już uskarżał się na brak pod ręką "pływającej stołówki".

Ponadto musieliśmy zabrać mały generator, dwudziestopięciokilowe dzwono mięsa, wielką dwustulitrową beczkę ropy, skrzynię z narzędziami… No i oświetlenie: gazowe lampy z dziesiątkami zapasów, latarki elektryczne, pudełka z bateriami oraz zestaw pięciu potężnych reflektorów, każdy z osobnym trójnogiem.

Do kuchni mieliśmy dwie kuchenki gazowe i zapasowe butle, całą rozdętą baterię kotłów, garnków i różnych innych naczyń. Aby mieć "sucho pod dupą", zabraliśmy dziesiątki metrów plandek i plastikowych osłon, składane łóżka polowe z brezentu khaki rozpiętego na drewnianych kołkach, a także – a jakże! – dopasowane do nich materace, śpiwory i wojskowe koce. Mieliśmy zadziwiającą moskitierę, obszerną niczym sklepienie kościoła, która wieczorami miała nam pozwalać na zabezpieczenie przed owadami całego obozowiska. Oprócz tego każdy z nas miał swoją własną, nie licząc zapasowych. Wyposażenie uzupełniały stoliki kempingowe, składane krzesła, maczety, łopaty, młotki, ostre narzędzia, mydlą, szampony i szczoteczki do zębów.