Po zakończeniu przenoszenia rzeczy Paulo wezwał Małe Ludziki i posłał je na drzewo, by rozpięły wielką moskitierę. Dla Montaignes'a i dla mnie był to wyścig z zapadającą nocą. Trzeba było wokół obozu rozmieścić pięć reflektorów, pozawieszać girlandy żarówek, rozwinąć dziesiątki metrów kabla, wszystko to podłączyć i doprowadzić prąd z generatora, który został na pirodze. Silnik zapalił natychmiast, kolejno rozświetlając reflektory. Moskitiera błyszczała pośrodku tego kręgu światła jak wielki namiot z białego tiulu. Nasze sylwetki rzucały fantastyczne cienie. Nie będziemy musieli jeść po omacku…

Teraz ciepła i relaksująca kąpiel w rzece, dobry posiłek zjedzony w milczeniu, przerywany jedynie westchnieniami rozkoszy, butelka Chateau-Monbrisac, i wszyscy pośpieszyli do łóżek.

Dopiero nazajutrz rano. o świcie, odkryłem raj na ziemi, w którym znaleźliśmy gościnę. Proszę sobie wyobrazić nie kończącą się nizinę, nieco przypominającą gigantyczne pole pszenicy, lecz o nieco ciemniejszym odcieniu. Rzeka płynęła prosto, spokojna i zielona. Odległy horyzont ginął w drgającym z gorąca powietrzu.

Woda w naszej małej zatoczce była szczególnie spokojna. Długonogi biały ptak, który brodził w niej łowiąc ryby, na mój widok odleciał. Potężnymi uderzeniami skrzydeł sunął tuż nad wodą, by zniknąć w końcu gdzieś za rzeką.

Siedząc w kucki nad resztkami ogniska, na matach położonych bezpośrednio na ziemi, dwa Małe Ludziki szczebiotały w swoim dziwacznym narzeczu. Podobnie jak każdego ranka wstały przed wschodem słońca, by ruszyć na polowanie, i powróciły z wielkim szarym indykiem, z dużą raną postrzałową pod skrzydłem. Małe Ludziki to doskonali myśliwi. Bardzo celnie strzelają ze swojego garłacza do zwierzyny, którą wcześniej zręcznie wykryły i podeszły. Ruszają na polowanie tylko z dwoma nabojami i najczęściej jeden z nich przynoszą z powrotem.

Mała, która już od pewnego czasu w milczeniu krzątała się przy kuchni, przyniosła mi wielki kubek gorącej słodkiej kawy. Łapię jakiś fotel i sadowię się twarzą do słońca, zdecydowany niczego nie stracić z otaczającego mnie krajobrazu.

***

Trzy ostatnie dni stanowiły trzy ciężkie etapy. Od początku podróży płynęliśmy w górę rzeki Sangha, która wkrótce, po paru godzinach, zamieniła się w obszerne mokradła: ogromną przestrzeń, pokrytą trawiastymi wysepkami, które oddzielały meandry często okazujące się jedynie wąskimi strumyczkami, przerywanymi od czasu do czasu wielkimi i zdradliwymi błotnistymi kałużami, a ominięcie ich wymagało wiele wysiłku. Gdzieniegdzie posuwanie się naprzód utrudnione było przez nieprzebyte gąszcze krzewów o korzeniach głęboko wczepionych w błoto, a wilgotne powietrze przylepiało ubrania i włosy do skóry. W ciągu dnia, szczególnie w czasie pierwszych godzin popołudniowych, słońce zapamiętale usiłowało nas ugotować.

Sunęliśmy naprzód pokonując trasę krótkimi etapami, płynąc przez nie więcej niż godzinę lub dwie, po czym ruszaliśmy pieszo w głąb lądu; wracaliśmy po dwóch godzinach i zaczynaliśmy nową wycieczkę. Były to długie marsze w błocie, wyczerpujące i nawet niezbyt ciekawe.

Oczywiście trafialiśmy na ślady. Właściwie nie było tam nic innego: ślady o średnicy osiemdziesięciu centymetrów, Rozgniatane krzaki, szerokie korytarze wydeptane wśród krzewów. Ale zwierzę wyprzedzało nas z takim zapasem, że nie mogliśmy go dogonić. Najwyraźniej zdecydowanie postanowiło iść w kierunku północno-zachodnim, wzdłuż rzeki, od której nigdy zbytnio się nie oddalało. Podobnie jak my widocznie nie miało ochoty, by wiecznie tkwić na tych mokradłach.

By podążać za nim i zmniejszyć odległość, zmuszeni byliśmy maksymalnie skrócić nocne postoje. Plastikowy worek, śpiwór ani czas, ani teren nie pozwalały na urządzanie obozowisk. Sen w tak niewygodnych warunkach nie przyniósł nam ani razu odpoczynku od chwili wyruszenia. Na nowo odkrywaliśmy tysiące drobnych niedogodności ekspedycji, przemoczone ubrania, zamoknięte zapałki, śmierdzące skarpetki i ataki komarów, mnóstwo szczegółów, o których nigdy nie pamięta się po powrocie do cywilizacji.

Od wczoraj weszliśmy na tereny bardziej suche i bardziej gościnne. W ciągu dnia dokonaliśmy trzech wypadów i znaleźliśmy ciepłe jeszcze odchody M'Bumby. Nabraliśmy więc przekonania, że był gdzieś w okolicy. Potwierdzały to Małe Ludziki. Zarówno dla niego, jak i dla nas była tu wreszcie okolica przyjemna po mokradłach, które wszystkim zalazły za skórę. Zwierzę z pewnością przez jakiś czas będzie odpoczywać w tych sawannach.

Całe szczęście, że Małe Ludziki były z nami! W terenie nic nie zastąpi pomocy tubylca. Pozwolić mu pracować, to najlepszy sposób na uniknięcie głupstw. Całkowicie w swoim żywiole, biegając tu i tam, Małe Ludziki, jak się wydawało, odnajdywały ślady M'Bumby na nosa – w każdym razie dużo lepiej, niż my potrafilibyśmy to zrobić – i pozwalały nam uniknąć wielu zbędnych wysiłków.

Żeby spotkać Małe Ludziki, trzeba było zatrzymać się w małej zatoczce na rzece Sangha, oddalonej o osiem godzin wodą od wioski Kuju, czyli na skraju dżungli, i czekać. Wkrótce nadchodziły. Uczyniliśmy tak więc i my.

Zgodnie z przewidywaniami, po niecałej godzinie oczekiwania, powiadomieni świetnie działającą sygnalizacją, pojawiły się przed nami wychodząc z dżungli. Było ich około czterdziestu, bardzo niscy, o krótkich nogach i czarnej jak węgiel skórze, kobiety i mężczyźni razem, a gołe dzieciaki biegały dookoła. Przyglądały się nam szczebiocąc, nie robiąc kroku dalej, i dawały nam jakieś znaki.

Widywaliśmy ich już parę razy podczas wcześniejszych ekspedycji. Podejrzewam, że ich plemię składało się właśnie z tej czterdziestki. Ludzie Kuju mieli na nich określenie nie do wymówienia, które w ich narzeczu znaczyło Mały Ludzik. Taką też nazwę dla nich przyjęliśmy. Według Montaignes'a byli zupełnie inni niż Pigmeje.

Paulo uważał, że dowcipne jest zwracanie się do nich per wielkoludzie: "Cześć, wielkoludzie! O! wielkoludzie, ty też przyszedłeś!", ściskając wszystkim dłonie, co ich rozśmieszało i jeszcze wzmagało ich szczebiot.

Mieli twarze bardzo prymitywne, kanciaste: mocno spłaszczony nos, kwadratową i wystającą szczękę, duże ciemnoczerwone usta, włosy krótkie i kręcone. Ciemne, błyszczące i ruchliwe oczy położone były głęboko za wysuniętymi kośćmi policzkowymi i pod ogromnymi łukami brwiowymi.

Mieli na sobie tylko stare szorty albo kawałki materiału w charakterze przepasek. Kobiety były jeszcze mniejsze niż mężczyźni, za to obdarzone nieproporcjonalnie wielkimi zadkami. Nosiły też dłuższe włosy, choć twarze ich były jednakowo tępe. Ich płaskie piersi zwisały nad brzuchem. Stopy miały takie same jak mężczyźni, szerokie, szorstkie, z niesamowicie wielkim dużym palcem. Niektóre zalotnie obnosiły się z kolorową przepaską, ale większość nie miała niczego.

Mężczyźni uzbrojeni byli w dzidy, krótkie oszczepy z twardego drewna, zakończone prymitywnymi metalowymi ostrzami. Tylko jeden, barczysty facet z nogami jeszcze krótszymi niż u reszty, nosił strzelbę. Był to kaliber 12, najeżony kawałkami żelastwa, stara pukawka o kolbie noszącej ślady licznych i trudnych przejść; zapewne pozostałość jakiejś odległej kolonialnej historii.

Do niego też się zwróciliśmy, mówiąc łamanym francuskim do Małej, która tłumaczyła na Kuju, prosząc o dwóch ludzi na czas polowania. Natychmiast zaproponował własne usługi i wskazał też, swego syna, czarnego, krótkonogiego faceta, który równie dobrze mógłby być jego bratem bliźniakiem. Chcieli zapłaty w nabojach stanowiących dla nich cenny towar. Cena taka odpowiadała nam i oba Małe Ludziki natychmiast objęły swoje funkcje.

***

Dobrze przespana noc postawiła mnie na nogi. Cieszyła mnie bliskość M'Bumby i perspektywa nadchodzącego dnia spędzonego na tropieniu, emocjach i walce, by go zabić. Wiedzieliśmy, że jest tuż-tuż, że łazi tu i ówdzie po sawannie. Na jego terenach rzuciliśmy kotwicę.