Zachwycona wiedzą o swojej atrakcyjności, będąc wolną dziewczyną, odkrywała teraz przyjemność, jaką daje prezentowanie swojej urody. Niektóre z jej prowokacji, całkiem dziecinnych, wprawiały nas czasami w zakłopotanie. Oczywiście wszystko to odbywało się bez żadnych brudnych myśli.

Wydaje mi się, że wolała mnie od innych, chyba że za dużo sobie wyobrażałem. Przy stole zawsze kładła na mój talerz podwójną porcję. Być może po prostu obliczała przypadającą na mnie rację odpowiednio do moich pokaźnych gabarytów. Wielokrotnie mówiła mi:

– Ja być twoja żona, Elias.

– Ale to niemożliwe. Jesteś za młoda. Europejskie dziewczyny wychodzą za mąż później, wiesz. Jak są duże…

– Kiedy ja być duża, ja twoja żona, Elias.

Ale jako że przysięgła to samo Montaignes'owi, który zaraz mi się pochwalił, nie miałem zbytnich złudzeń co do moich zaręczyn.

Śniadanie przeciągało się; upał szybko ogarniał taras. Tematem rozmowy był naturalnie M'Bumba.

***

W języku Kuju M'Bumba znaczy duch. Imię M'Bumba mogło zostać nadane wielu zwierzętom lub innym rzeczom w buszu. Znaczyło to dokładnie: "to, czym rządzi zły duch".

Ten M'Bumba był starym, samotnym słoniem, bez jednego kła, podstępnym i olbrzymim. W okolicy był już legendą; okaleczony M'Bumba, kulawy M'Bumba… terroryzował pobliskie rejony już od czterech lat. Zapewne został wypędzony ze swojego stada. Takie stare samce, oszalałe z powodu potwornych bólów zębów, tracą kontrolę nad sobą i w końcu szarżują na wszystko, co się rusza, nawet na własnych pobratymców. Ten, wypędzony ze stada, schronił się tutaj. Samotnicze życie nie wpływa dobrze na stare słonie. Gorzknieją, dostają ataków szału, wpadają w potworną i niszczycielską wściekłość. M'Bumba, stary kaleka, miał już na swoim koncie ogromne połacie lasu, plantacje, a nawet wioski takie jak nasza. Jego wściekłe dalekie porykiwania spędzały ludziom sen z powiek.

Okaleczenie przyczyniło się jeszcze, o ile. było to możliwe, do ugruntowania jego sławy. Lewy kieł miał skrócony do jednej trzeciej i, jak powiadali, wyostrzony jak szpadę. Miejscowi bali się go jak ognia. Przypisywali mu złowrogie zamiary i lisią przebiegłość. Jak to ma miejsce w przypadku wszystkich pięknych legend, najwyraźniej sporo zmyślali.

Szybko podjęliśmy w tej sprawie decyzję. Co też sobie wyobrażało to zwierzę? Że mogło bezkarnie wprowadzać burdel na naszym terenie? Nie. Zaatakowało nas. Więcej: sprowokowało. Jak najszybciej więc wyruszymy na jego poszukiwanie, znajdziemy je i zastrzelimy, jak wymagała tego logika.

***

Mieliśmy przed sobą dwa dni. Tak długo bowiem miała jeszcze trwać pełnia i trzeba było uszanować ten okres, w całej przyrodzie poświęcony miłości, podczas którego zarówno wśród ludzi, jak i zwierząt nikt na nikogo nie poluje.

Paulo, w samym podkoszulku, w słomianym kapeluszu na głowie dla osłony przed słońcem, ze szklanką Ricarda mocno rozcieńczonego wodą z lodem, podniecał się przy swoim kalkulatorku. Silnymi uderzeniami wskazującego palca walił w klawisze mamrocząc:

– Wyobrażasz sobie? Taki kieł!

Montaignes dostarczył mu, odpowiednio do wymierzonego odcisku nogi i na podstawie uczonych obliczeń, orientacyjne wymiary słonia. Paulo z tych danych szacował długość kła, a zatem i jego wagę, którą szybko pomnożył przez odpowiednią liczbę dolarów. Patrząc na wynik nie mógł powstrzymać okrzyków podniecenia.

– O, w mordę! Wyobrażasz sobie taki szmal? Coś ci powiem, nawet jeżeli ten cholerny słoń ma tylko jeden taki ząbek, to zarobimy na nim kupę forsy!

Ludzie Kuju mówili, że M'Bumba oddalił się na północny zachód, tam gdzie zwykle przebywał, w rejon prawie nieprzebytych gęstych lasów, do którego nigdy się nie wyprawialiśmy. Żeby się tam dostać, trzeba było płynąć w górę rzeki Sangha, która wpadała do Konga o paręset metrów przed naszą faktorią.

– Hę! Hę! – zaśmiał się Paulo. – Od dawna już korci mnie, by się tam wybrać. Podobno jest tam ostro. Nikt tam nie chodzi. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby właśnie tam znajdowało się cmentarzysko… Oj, cicho bądź, Elias! Wiem, co masz do powiedzenia…

Paulo marzył o znalezieniu cmentarzyska słoni, zawierającego bajeczną fortunę w postaci kości słoniowej, gdzie wystarczyło tylko się schylić i zbierać. Legenda o takim miejscu krążyła po okolicy – jak wszędzie tam, gdzie żyją słonie – i Paulo wbił sobie do głowy, że był tym wybrańcem, który je znajdzie. Bywały wieczory, w które po zażartych dyskusjach widzieliśmy to cmentarzysko w marzeniach. Najbardziej podatny na sugestię był Paulo. Montaignes, rozdarty pomiędzy nauką i pięknymi zwidami, nie wypowiadał się. Ja osobiście nie wierzyłem w to, ale sama legenda podobała mi się. Jeśli chodzi o polowania na słonie, takie odkrycie stanowiłoby naszą najwspanialszą przygodę. Ale nigdy nie udało się nam znaleźć niczego istotnego. Raz natknęliśmy się na szkielet, który dostarczył nam dwóch pokaźnych rozmiarów kłów, ale było to dalekie od marzeń, jakie snuliśmy podczas wspólnie spędzanych wieczorów.

Cmentarzysko, tajemnicza Afryka, najodleglejsze zakątki dżungli… Byłaby to fenomenalna przygoda.

***

Montaignes, coraz bardziej zdenerwowany, palił papierosa za papierosem, wpatrywał się w przestrzeń, wracał do nas i dreptał w miejscu, co oznaczało głębokie zamyślenie. Przyglądałem mu się. W takim stanie łatwo mógł pośliznąć się i wpaść do wody albo Bóg wie co jeszcze! W jego oczach znów pojawiła się iskierka humoru, a zatem dobre samopoczucie wracało galopem.

Trzeba powiedzieć, że z całej naszej trójki Montaignes najboleśniej przeżył atak M'Bumby. Stracił przez niego wszystkie swoje "plantacje eksperymentalne", jak je nazywał: obszerny teren starannie zaplanowany i nawodniony kosztem kilkumiesięcznych wysiłków, na którym próby uprawiania warzyw zaczynały przynosić dobre rezultaty. Podobny los spotkał wzniesione w przypływie szybko zapomnianej szczodrobliwości ambulatorium, o które Montaignes dbał i które rozbudował. Praktycznie wszystko, co stworzył dla ludzi Kuju, zostało zmiecione z powierzchni ziemi.

Z pewnością podnosiła go na duchu myśl o zemście. Dowodziło to, że można być humanistycznym intelektualistą i mimo wszystko odczuwać przypływ agresji. Myśl o podjęciu wyprawy dla zabicia M'Bumby najwyraźniej sprawiała mu przyjemność.

– To gdzieś w stronę jeziora! – powiedział nagle. – Na północny wschód, w kierunku jeziora!

– Jeziora?

Montaignes zniknął, by pojawić się chwilę później, obładowany wszystkimi swoimi zwojami map rozłożonymi w wachlarz. Dwa upuścił na ziemię, trzy na stół, zaczął je rozwijać, wygładzać, przesuwając wszystkie naczynia.

– Tatave, pomóż mi, do jasnej cholery!

Wskazał palcem na środek ogromnej zielonej plamy.

– To tu! Jezioro Tebe, zwane także Jeziorem Dinozaurów! Podeszliśmy bliżej. Zwykle w naszych podróżach rzadko posługujemy się mapami. To Montaignes pokazał nam po raz pierwszy, gdzie znajduje się faktoria, toteż żywiliśmy pewien szacunek dla jego wiedzy. A zresztą w ogóle wiadomości, jakie miał ten chłopak, były interesujące.

Ujrzałem błęitny krąg, odpowiadający w rzeczywistości jakimś dwóm kilometrom średnicy, zagubiony pośród wielu setek kilometrów kwadratowych dziewiczego lasu, oznaczonego jasną zielenią. Tatave siedział jak małpka, z policzkiem przyklejonym do mapy, i usiłował czytać okropnie zezując. Montaignes z trudem odsunął jego głowę i rozwinął drugą mapę, białego koloru, wyraźnie wcześniejszą.

– Popatrzcie, nie jest nawet prawidłowo wyrysowane na sztabówce. Dopiero na zdjęciu satelitarnym widać je wyraźnie.

– A dinozaury?

– Legenda zrodziła się na początku wieku, w czasie ekspedycji prowadzonej przez wariata Anglika, który był pewien, że znajdzie tam coś w rodzaju zaginionego kontynentu, z wielkimi żyjącymi gadami. Wszyscy zniknęli bez śladu.