***

Tak! Tak! Oczywiście! Wrócimy z naszymi sześcioma kłami, które, dodajmy przy okazji, z nawiązką opłacą poniesione koszty.

Przepajały mnie radość i ulga, jak gdybym pozbył się ogromnego ciężaru. Znalazłem wyjście. Było oczywiste, jasne, dziecinnie proste.

Maty, wilgoć, straszliwa cisza dżungli, wszystko to nagle stało się tymczasowe i przestało tak dokuczać. Odwrót oznaczał przywrócenie całej sytuacji do jej normalnych wymiarów. Wypad wyrośniętych harcerzy w pogoni za przewrotnym słoniem, który trochę za bardzo dał im się we znaki. Przy okazji załatwiliśmy sobie kilkadziesiąt kilogramów kości słoniowej.

Najtrudniej będzie przekonać mojego upartego jak muł kumpla. Paulo nigdy nie zadał sobie trudu, by sprawdzić albo zrozumieć, czy świat, w którym działał, był szalony, nielogiczny, niebezpieczny czy jakikolwiek inny. Dla niego takie kwestie nie istniały. Szedł do przodu i rozwiązywał każdy napotykany problem, kolejno, nigdy nie zadając sobie pytań na temat jego wagi, kształtu czy rozmiarów. Jego jedynym dążeniem zawsze było: iść dalej do przodu, ciągle dalej. Kiedy przyjdę mu powiedzieć: "Dajmy spokój, spieprzamy stąd!", spojrzy na mnie dziko i powie, że skoro się łamię, to mogę sobie wziąć pirogę i zostawić go tu polującego samotnie i żebym wreszcie przestał mu zawracać głowę. Jeszcze dobrze, jeżeli pod wpływem niesmacznego śniadania nie zacznie strzelać, by przyśpieszyć mój odjazd.

Chciał dostać M'Bumbę po prostu dlatego, że wyruszył na jego poszukiwanie. Poza tym, byłem tego pewien, marzył o swoim cmentarzysku, mówił o nim coraz częściej. Według niego, jeżeli gdziekolwiek istniało, to musiało to być w tym gnijącym i tajemniczym lesie. Kiedy Paulo wbił coś sobie do głowy, zawsze było trudno go od tego odwieść. Ale kiedy zawładnęło nim marzenie, to już potrzebny był prawdziwy wyczyn. Musiałem przygotować całkowicie pewne, dyplomatyczne argumenty. Do jutra rana.

***

Montaignes stanie po stronie Paula, to jasne. Odkąd mocnym głosem oznajmił, że idzie z nami, po śmierci małego kuchcika ta gra zawładnęła nim całkowicie. Głęboko przeżywał wszystkie wydarzenia tej ekspedycji. Jeszcze mniej niż my zdawał sobie sprawę z aberracji, bo brakowało mu doświadczenia. Ponadto najwyraźniej podobało mu się życie w dżungli.

Wśród intelektualistów w okularach częsty jest taki mały kompleks Tarzana. Montaignes był zachwycony, że tak dobrze i skutecznie daje sobie radę w tym środowisku. Praktycznie stosował tu swoją inteligencję i był zadowolony widząc, że to działa, jak gdyby pierwszy raz zdarzyło mu się jej użyć do czegoś innego niż myślenie.

Przeżywał tu wielkie chwile i z pewnością bardzo chciał, by potrwało to dłużej, a chociaż był takim filozofem, nie miał wiele więcej rozsądku od nas. W czasie dyskusji będzie poważnym przeciwnikiem.

Ale byłem pewien, że ich przekonam. Tak czy inaczej było to konieczne. Poza tym miałem już gotowy plan: pozwolę na kontynuowanie ekspedycji jeszcze przez kilka dni, aż dotrzemy do Jeziora Dinozaurów. Kiedy Montaignes zobaczy to swoje cholerne jezioro, będzie bardziej skłonny do powrotu. Taki był nasz cel od dawna i mogło to tworzyć złudzenie, że osiągnęliśmy jakiś rezultat. Spowodować to musi pewną ulgę, jakby rozprężenie, które wykorzystam, by zarządzić odwrót. Spryt i dyplomacja, oto hasło chwili.

***

Uspokojony opracowanym planem i myślą, że wkrótce wszystko się zakończy, wyśliznąłem się spod moskitiery i usiadłem na ziemi koło ogniska. Nalałem do menażki wody z bidonu, plastikowego obrzydliwego pojemnika, którego smakiem przesiąkała woda, i umocowałem ją nad ogniskiem do zagotowania.

Nie mieliśmy już nawet kawy. Od pewnego czasu nasze gorące napoje robione były na wywarze z jakichś gałązek i ziaren, które dały nam Małe Ludziki. Smakowało trochę herbatą, trochę pieprzem i jeszcze jakimiś nie określonymi rzeczami. Może byłoby to i smaczne z cukrem, ale nie mieliśmy już nawet cukru…

***

Wracać, oczywiście! Rozwiązanie było tak proste, że ogarnął mnie cichy śmiech i zaśmiewałem się pochylony nad swoim naparem. Ale byliśmy głupi! Przecież powrót to najlepsze rozwiązanie dla wszystkich! Dla tych dwóch wariatów, dla mnie, dla Małej.

Nie chciałem więcej, żeby moja księżniczka narażona była na te wszystkie niebezpieczeństwa. Uważałem, że jak na dziecko i tak już przeżyła zbyt wiele. Nieźle wyszła ze swojej ostatniej przygody i jej ręka goiła się jak należy, ale jeśli ktoś ucierpiał w tej całej historii, to z pewnością ona.

Poza tym był jeszcze nasz związek. Jeszcze jedna nienormalna rzecz. Podobnie jak poprzednio, nie mogłem zaprzeczyć, że mnie pociągała i że w myślach żywiłem dla niej ogromną, zadziwiającą czułość. Może był to kolejny urok, jeszcze jeden rezultat napięcia, jakie towarzyszyło nam w czasie tego polowania? Musiałem przekonać się co do tego po powrocie, w bardziej normalnych warunkach.

***

No to już. Decyzja zapadła. Wracamy. I odwrót zacznie się natychmiast po wschodzie słońca. Nie było już mowy o dotarciu nad jezioro ani o kilku dodatkowych dniach. Trzeba działać szybko: jutro rano sprawdzę zapas benzyny, zwołam wszystkich i ruszymy.

Ja dowodziłem tą ekspedycją, do mnie więc należała decyzja, czy mieliśmy kontynuować, czy zawrócić. Nigdy nie sformułowana głośno umowa między Paulem a mną stanowiła, że zawsze dowodziłem w zakresie "wypadów" i "działań zbrojnych" i że podporządkowałem się jemu w sprawach handlowych i w razie kłopotów. Paulo zawsze uznawał ten podział, toteż uzna go i tym razem.

Zresztą, jeżeli tamci dwaj by się stawiali, gotów byłem w sposób chytry i dyplomatyczny dać im w głowę i załadować na dno pirogi. Jazda! W tył zwrot! Cała naprzód!

Myśl ta uspokajała mnie w sposób niewiarygodny. Mało brakowało, a byłbym wszystkich obudził, żeby oznajmić im dobrą nowinę i zachęcić do natychmiastowego załadowania pirogi. "Ach, Elias, nie ma co, kiedy myślisz, to coś z tego jest! I pomyśleć, że są tacy, co uważali cię za ciemnego chama!"

***

Żeby to uczcić, zrobiłem sobie coś w rodzaju papierosa. Oczywiście nie mieliśmy już tytoniu, więc tym razem znowu tropiciele dali nam jakąś dziwną mieszankę, z daleka przypominającą tytoń do cygar, z pachnącymi ziarenkami, które wydzielały obrzydliwy, słodkawy dym. Przez dłuższą chwilę pociłem się, usiłując umieścić wystarczającą ilość tej substancji w środku kartki wyrwanej z kalendarzyka, najcieńszego papieru, jakim dysponowałem. Starałem się, denerwowałem, siedząc samotnie przed ogniskiem zużyłem całe litry śliny, zanim wreszcie udało mi się uzyskać coś białego o nieregularnych kształtach, ale całkiem nadającego się do palenia.

– Aaach!…

Wyciągnąłem z ogniska małą gałązkę, zapaliłem od niej swojego peta i odrzuciłem ją do ognia. Strzelił wyższy nieco płomień, oświetlając na chwilę okolicę. Wówczas nagle ujrzałem lśniący pysk ogromnego krokodyla, o dwa metry ode mnie! Był to ludojad o bardzo ciemnych łuskach, z długimi stożkowatymi zębami, groźnie rozmieszczonymi wzdłuż całej szczęki. Jego wilgotne oczy błyszczały w świetle ognia.

Głowę zwrócił ku mnie. Wsparte na przednich łapach znieruchomiałe ogromne ciało ginęło w ciemnościach i wśród traw.

Moja ręka wsunęła się pod moskitierę i chwyciła karabin, leżący koło resztek materaca. Wycelowałem w potwora, wrzasnąłem i wystrzeliłem.

Mój krzyk i odgłos wystrzału spowodowały natychmiastowe zamieszanie. Pojawił się przede mną Paulo, w podkoszulku, z karabinem w dłoniach: