Po zakończeniu operacji, którą powtórzono trzydzieści cztery razy, Mała miała na ręku nieco nieregularne zgrubienie, przez które przebiegała czerwona linia rany. Wyglądało to dosyć partacko, ale przecież nic więcej i tak nie mogliśmy zrobić, a Mały Ludzik gestami obiecywał jakieś maści na następny dzień.

Mała zobojętniała na wszystko. Na rękach zaniosłem ją do łóżka i długo przy niej czuwałem. Leżąc tuż przy mnie, z głową opartą na moim ramieniu, patrzyła szeroko otwartymi oczami. Zasnęła późno, koło trzeciej nad ranem. Ułożyłem ją wygodnie i sam zapadłem w sen.

Niedługo później los dotknął Montaignes'a. Choć stało się to w sposób, który mógł wydawać się śmieszny, i choć fizycznie nie doznał uszczerbku, wyrządziło mu to, poważną krzywdę i nawet przez jakiś czas odbiło się na jego nastroju, zwykle przecież tak równym.

Podczas swoich patroli wzdłuż rzeki tropiciele znaleźli ślady wymiocin słonia, które liczyły już kilka dni. Posuwaliśmy się więc naprzód w przyśpieszonym tempie, mnożąc wypady w głąb dżungli, poszukując nowych śladów zwierzęcia, które najwyraźniej kręciło się po okolicy.

M'Bumba? Nie, nie przypuszczaliśmy. Coś nam szeptało, że nie. Było jeszcze zbyt wcześnie. Ale w każdym razie jakaś para kłów, którą chętnie zrewindykujemy od właściciela. Szliśmy gęsiego, jak zwykle. Las był tak gęsty, że ciemne sklepienie znajdowało się niecałe dwadzieścia metrów nad nami. Na ziemi jak zawsze kłębowisko roślin, łodyg i zielonych kuł, i wyczerpujące przeciskanie się wśród lian, które trzeba było ciąć maczetami lub obchodzić na setki metrów.

Montaignes, nieco z tyłu, mówił sam do siebie w marszu, pochłonięty myślami, głosem lekko zdyszanym: Baudelaire, potem całe katalogi łacińskich nazw, bo rozpoznawał wszystkie rośliny pojawiające mu się przed oczami, jakby bawiąc się sam ze sobą.

– Eee… Poczekajcie, eee… Cyclamenia talimis! Wygrałem! Brawo!

– No, zamknij się wreszcie! – warczał od czasu do czasu Paulo. – Tu jest polowanie, do cholery!

– A to… Streptocarpus caudescens… I… Och! Tigra! – wykrzyknął.

– Ciszej! O rany! Mały, zaczynasz mi…

– Tigra! Tam! Ojej! Poczekajcie! Wszyscy stać!

I zanim zdążyliśmy zareagować, Montaignes podbiegł do pnia jakiegoś drzewa, położył karabin i zaczął się wspinać.

– Mały, polujemy… – powiedział Paulo smutnym tonem.

– Tylko chwilkę – obiecał Montaignes zdejmując buty. – Idźcie przodem. Dogonię was. Muszę mieć tę tigrę. Ten czerwony kwiat, tam, przy pierwszych gałęziach…

Pośrodku grupy koronkowych paproci jasno lśniła krwistoczerwona plama. Przyglądając się jej uważnie dostrzegłem jej kształty, długie płatki, wyglądające jak jedwabiste języki wycięte z kardynalskiego płaszcza. Montaignes wspinał się jak małpa, pomagając sobie rękami i nogami, wczepiając palce stóp w najmniejsze nierówności, rzadkie na tym gładkim pniu. W połowie wysokości musiał przecisnąć się pod kłębowiskiem lian, spadających z wysoko położonych gałęzi, po czym zniknął. Zasłona lian poruszyła się pięć metrów wyżej i pojawił się znowu, rozradowany, z głową i ramionami pokrytymi gałęziami i liśćmi. Był na właściwej wysokości, dziewięciu czy dziesięciu metrów. Pozostawało tylko przedostać się do tigry, wśród listowia, jakieś pięć metrów od pnia.

– I hop!

Rzucił się odważnie do przodu, oburącz trzymając się liści, przeczołgał się pionowo i znalazł oparcie dla stóp. Następnie zaczął posuwać się powoli, przyklejony do zielonej ściany, za plecami mając tylko powietrze.

Od złego i zdradliwych chroniąc mnie, eech… zasadzek,

Krok mój ku drodze, eech… Piękna kierują cierpliwie…

Baudelaire! Zwariował ten Montaignes…

Moimi są sługami i czuję ich władzę, eech…

Całym sobą posłuszny tej pochodni żywej… eech… Mam ją!

Odwrócił się ku nam, trzymając się jedną ręką i wznosząc triumfalnie piękny czerwony kwiat.

– Tigra! Szalona rzadkość! Widzieliście taką wspinaczkę?

Wsadził sobie kwiat w zęby i zawisł na rękach, machając nogami w powietrzu i wydając małpie okrzyki.

– Heek! Heek! Ja bać się wielki myśliwy! Heek!

– Przestań. Zwariowałeś, czy jak?

Montaignes zręcznie wskoczył na gałąź i zaczął skakać, z rękami zwisającymi wzdłuż ciała, dziesięć metrów nad ziemią.

– Czita! Czita! Heek! Heek!

Przed nim zwisał pęk lian. Chwycił jedną z nich. Zrozumiałem jego zamysł, a on wydał okrzyk Tarzana, nadal trzymając kwiat w zębach.

– Ooooojioooojiooooj!…

Szarpnął lianę, która wytrzymała.

– Montaignes!

Rzucił się w dół. Gdzieś w górze liana puściła z suchym trzaskiem i zaczęła spadać w dół.

– Ooooojioooojioooo!… – Pluf!

I Montaignes wylądował na ziemi jednym uderzeniem, siedząc na tyłku pośrodku wielkiego krzaka o mięsistych liściach. Jego okulary poleciały gdzieś daleko. Pozostał nieruchomo, z oczami przymrużonymi i nie wyrażającymi niczego, i z pięknym kwiatem zmiażdżonym pomiędzy zaciśniętymi zębami.

Paulo powstrzymał wybuch śmiechu, z kącikami warg odchylonymi do tyłu i radosnymi iskierkami w oczach, podczas gdy Montaignes'owi pomagałem wstać i otrzepać się z pyłu. Powstrzymał się jeszcze, wydając jedynie ciche wesołe okrzyki, kiedy Montaignes, głuchy na moje nagabywania, z obłędem w oczach zaczął szperać dookoła wśród łodyg i liści, mamrocząc:

– Moje okulary… Kurwa, moje okulary…

Stary omal nie wybuchnął śmiechem, ale akurat na czas zrobił zasmuconą minę, kiedy Montaignes wyciągnął spomiędzy listowia jakiś kawałek drutu z jednym szkłem.

– Kurwa, moje okulary… Stłukłem szkło!

Jak potrafił, tak naprostował to, co zostało z oprawki, ponaginał ramiona, powyciągał resztki szkła i wsadził sobie rezultat tych operacji na nos. Leżało to krzywo, a po prawej stronie, tam gdzie pękło szkło, sterczał kawałek drutu, niczym mała antenka. Kiedy się odwrócił, Paulo nie mógł już wytrzymać. Było to dla niego za wiele, jego twarz rozjaśnił szeroki uśmiech, a brzuch zaczął drgać.

– Ech, Mały, ha! ha! ha! Mam nadzieję, ha! ha! ha!… że nic sobie, ha! ha! ha! nie zrobiłeś, co? ha! ha! ha!

I Paulo wybuchnął, z szeroko otwartymi ustami, pełną piersią, na rozstawionych nogach, rozglądając się dookoła. Był to długi śmiech, grzmiący niczym burza, który nie pozwalał mu nawet na nabranie tchu. Po jakimś czasie przyłożył rękę do serca i osunął się na ziemię, a po twarzy ściekały mu łzy.

– Hi! hi! hi!… Mały… nic złego!… Hi! hi! hi!

Montaignes, podrapany, zakrwawiony, widzący tylko na jedno oko, nie docenił dowcipu. Posępnie wodził wzrokiem. Małe Ludziki także zaczęły się śmiać. Potrzebował pomocy. Usiłowałem uspokoić Paula i pocieszyć Monlaignes'a. Choć nie można powiedzieć, żeby się naprawdę boczył, przez cały wieczór pozostał jednak jakiś dziwny i milczący, pomimo nagabywań Paula:

– No, Mały, przecież to dla śmiechu… Dobrze chociaż widzisz? Hi! hi!

Nic nie powiedział, zajął się "swoim" okularem, zajrzał do Małej, żeby obejrzeć jej ranę, oznajmił, że goi się dobrze, i poszedł spać.

***

W ciągu następnych dni Montaignes sporządził sobie za pomocą paska materiału khaki, wyciętego z jakiejś torby, przepaskę z wyciętym otworem, w którym udało mu się nieźle zamocować swoje okularowe szkło. Wzmocniona tekturą opaska tworzyła z boku kąt prosty. W ten sposób, z jednym okiem ukrytym, Montaignes wyglądał, jakby nosił jakiś celownik. W regularnych odstępach czasu zdejmował przepaskę i przekładał szkło na drugie oko. Jedno odpoczywało, podczas gdy drugie patrzyło za oba. Było to dosyć estetyczne, w stylu "dżunglowym", ale bardzo mu przeszkadzało. Mnożyły się przed nim trudności, a w dodatku Paulo nie mógł się powstrzymać, by go nie prowokować, co nie polepszało sprawy.

Stary wyczuł, że Montaignes denerwował się, co bechtało jego ukrytą złośliwość, pozostałą po okresie dzieciństwa spędzonego na ulicy i długotrwałym zwyczaju pastwienia się nad tymi, którzy się stawiają. Od tej pory różne ciężkawe "Widzisz?" i "Rzuć okiem!" rozbrzmiewały przez okrągły dzień. Paulo nie robił tego ze złej woli ale, nieświadomie, urażał Montaignes'a, który nie był przyzwyczajony do całkowitego braku litości. Zamykał się więc w sobie, przeżuwał to w milczeniu i było mu źle.