***

Dostała nam się potężna ulewa, zbyt wczesna jak na tę porę roku i całkowicie niewytłumaczalna. Wszystko odbyło się bardzo szybko. Parę minut po zniknięciu słońca i zapadnięciu w lesie nagłej ciszy spadł deszcz w postaci gęstych strumieni, które bębniły o powierzchnię rzeki powodując nieprzeniknioną mgłę. Ściany roślinności drżały, lśniąc w potokach wody. W ciągu paru chwil byliśmy przemoczeni, i wreszcie znaleźliśmy schronienie pod sklepieniem namorzynów, podczas gdy widzialność spadła do paru metrów.

Grupka małp kolobów, którym długi i gęsty biały ogon służy do utrzymania równowagi przy przeskakiwaniu z jednego drzewa na drugie, ukryta wśród listowia przyglądała się nam nieruchomo.

Deszcz ustał równie nagle, jak się pojawił. Korony wielkich drzew, oślepiająco błyszczące teraz w promieniach słońca, dosłownie ociekały wodą.

Montaignes rozpoczął długi wywód, na pół do siebie samego, na pół do mnie, poświęcony kształtom liści tych drzew. Jak zauważył, wszystkie były spiczaste i obowiązkowo skierowane ku dołowi, niezależnie od innych ich cech, czy były okrągłe, owalne, czy wydłużone. Dzięki temu woda mogła szybciej spływać z nich po deszczu, a w ten sposób blaszka, najważniejsza część liścia, szybciej wysychała.

– Właśnie poprzez blaszkę liść pochłania zarówno pożywienie z powietrza, jak i światło, które przyswaja drogą fotosyntezy…

Rozszerzył swoje wyjaśnienia o informacje dotyczące chemicznego składu liścia i kiedy na nowo podjęliśmy naszą żeglugę, pogubiłem się trochę w tym wszystkim.

***

Jakże terkotanie naszego starego silnika, choć niekiedy męczące, może jednak uspokajać, pomyślałem sobie parę godzin później, wsłuchując się w pracowite serie wystrzałów, które rozbrzmiewały coraz częściej. Silnik wytrzymał jeszcze jakiś czas, po czym, jak było do przewidzenia, zamilkł pomimo potężnych ciosów pięści Paula. Rozpędzona piroga skierowała się ku namorzynom.

Pomogłem Paulowi, z trudem łapiącemu równowagę, w wyciągnięciu silnika i złożeniu go na dnie pirogi. Zdjął pokrywę, siedząc w kucki, w towarzystwie Montaignes'a, który przyszedł mu z pomocą.

– Na pewno nic poważnego – mówił Paulo. – Nic takiego. Zaraz odpływamy.

– Podczas gdy gmerali wśród części, nagle zdałem sobie sprawę z naszej bezsilności. Nie mieliśmy doprawdy niczego, jeśli nie liczyć broni i silnika. Po raz pierwszy od czasu, kiedy zagłębiliśmy się w dżunglę, jasno ujrzałem kruchość naszej sytuacji; dotąd przysłaniało mi ją nie wiem jakie oczarowanie. Natychmiast poczułem się naprawdę nieswojo.

Paulo przywołał jednego z Małych Ludzików, żeby podmuchał w małą upapraną rurkę, którą nazywał "dopływem paliwa".

– To nic poważnego! Po prostu osad, jak w rurze od sracza! Mocno dmuchaj, wielkoludzie… Roboty na pięć minut. Zaraz odpływamy. Jesteśmy nie do zdarcia!

Nawet kiedy z powrotem założyli silnik na swoje miejsce i kiedy zapalili go od pierwszego pociągnięcia, mój niepokój nie rozwiał się całkowicie. Zaczynałem uważać, że w tym lesie dzieją się dziwne rzeczy…

***

Kilka godzin później, kiedy słońce chyliło się już ku zachodowi, Silnik znowu dostał czkawki. Paulo gwałtownie wcisnął gaz. Maszyna zablokowała się, wydając nieprzyjemny, suchy odgłos, i zamilkła na dobre.

– Kurwa – powiedział zwięźle Paulo. – Kurwa! Kurwa! No dobra… Elias, przyjrzyj się, czy naprzeciwko nie ma krokodyli. Spróbujemy dobić do brzegu.

Przed nami był odsłonięty zakątek i Paulowi udało się, maksymalnie skręcając ster, na tyle ustawić dziób płynącej z prądem pirogi, by tam trafić. Nie mieliśmy nawet jednego wiosła!

Tropiciele szybko oczyścili niewielką przestrzeń potrzebną na noc i hałasując rozbiegli się po okolicy. Czynności związane z zakładaniem obozu mieliśmy dobrze opanowane i nasze obozowiska były bardzo porządne. O! oczywiście, nie były to już dawne luksusowe obozy, ale dawaliśmy sobie dobrze radę, maksymalnie wykorzystując to, co ofiarowała nam przyroda: wielkie gałęzie, wolne przestrzenie lub naturalne sklepienia roślinności. Powierzchownie wyrównywaliśmy teren i czyściliśmy go z liści i innych odpadków, gnijących na ziemi, w miarę możności dochodząc aż do gruntu; wówczas rozpinaliśmy dwie moskitiery, jakie nam pozostały, albo na palach, albo na niskich gałęziach, a u podstawy mocowaliśmy je starannie w małym rowku, który okalał obozowisko i w który wciskaliśmy dolny brzeg muślinu, przysypując go ziemią.

Mała natychmiast rozpalała jedno lub dwa ogniska na potrzeby kuchni. Menu było już gotowe. W pirodze obierała korzenie lub jarzyny, jakie rano znajdowała w lesie. Podobnie w ciągu dnia oprawiała zwierzynę, którą Małe Ludziki przynosiły ze swoich wycieczek. Na ogół był to indyk albo mała wodna cyweta, rodzaj wydry, której mięso smakowało podobnie jak królika. Jadaliśmy nieźle. Głównym mankamentem naszego położenia pozostawała wilgoć ma teracy i koców, nasiąkniętych wodą otaczającą nas wszędzie, a w szczególności stojącą zawsze na dnie pirogi, co sprawiało, że nigdy nie mogły całkowicie wyschnąć.

Po kolacji zawsze siedzieliśmy sobie godzinkę przy ognisku. Noce nad rzeką były chłodne i ciche. Rozmawialiśmy o różnych sprawach, na ogół bez związku z naszą wyprawą. Paulo wspominał. Montaignes robił wykład o tym czy o tamtym. O M'Bumbie praktycznie nigdy nie było mowy. Postanowiliśmy trzymać się owego mitycznego spotkania nad Jeziorem Dinozaurów. Paulo już nie przeklinał go, jak zresztą i nikogo innego. Co do mnie, to nieco o nim zapomniałem.

***

Nasza beztroska miała swoje dobre strony. Grupa w dobrym nastroju stawiała czoło sytuacji, a z doświadczenia wiedziałem, że pomaga to w przezwyciężeniu wielu ewentualnych problemów. W czasie działań, to znaczy kiedy grupa jest osamotniona wobec wydarzeń trzeba za wszelką cenę unikać jakiejkolwiek wojny nerwów i ryzyka konfliktów. Gwałtowne reakcje i napady złego humoru, zwykle towarzyszące kłopotom, szybko niszczą spójność grupy i sprawiają, że staje się ona bardziej zagrożona. Najczęstszą przyczyną fiaska ekspedycji są niewłaściwe reakcje jej członków na pierwsze trudności, co pociąga za sobą dalszy łańcuch niepowodzeń.

Trzymaliśmy się. Paulo bardzo się uspokoił. Wystarczająco znałem jego profesjonalizm, by wiedzieć, że działał świadomie. Mała, jak się okazało nadzwyczaj przydatna, żelazną ręką prowadziła sprawy intendentury i co wieczór dawała nam dobrze zjeść, co miało pierwszorzędne znaczenie. Montaignes zaś był doskonały. Jak już to zauważyliśmy w trakcie polowań, za jego cherlawą sylwetką kryła się w istocie wyjątkowa odporność psychiczna, i to zarówno wobec sił przyrody, jak i przeciwności losu. Zawsze w pierwszej linii, gotów do pracy, spokojny i uśmiechnięty, dzieląc czas między poezję, namiętne studiowanie przyrody i działania dla ekspedycji, Montaignes stał się dobrym towarzyszem.

Już od paru dni chodził bez kurtki. Z gołym torsem, koszulą przewiązaną na szyi i czarną przepaską we włosach siedział po turecku przed ogniskiem, które oświetlało go od dołu; odprężony, czując się doskonale w tym otoczeniu przecież niezbyt normalnym dla ludzi wykształconych. Z niezmąconym spokojem, pośrodku gęstej dżungli, na brzegu rzeki z pirogą o niesprawnym silniku wyciągnął plik kartek, elektryczną latarkę i zabrał się do pisania! Przysunąłem się do niego.

– Co tam piszesz na tych papierach, tak późno?

– E, to nic specjalnego. Dziennik podróży.

– Aha. Zapisujesz, co zrobiłeś?

– No…

Przetarł oczy i przeciągnął się. Rozżarzone węgle rzucały pomarańczowe plamy na szkła jego okularów.

– Widzisz, Elias, zdaję sobie sprawę, że przeżywamy wyjątkowe chwile. Nie chcę tego zapomnieć. Bo…