– Bebe… Bebe, do jasnej cholery…

Tym razem postanowiłem działać metodą kolistą, oddalając się od obozu po okręgu o coraz większej średnicy, zamierzając zajść tak daleko, jak tylko się da.

Popołudnie było wyczerpujące, pod wielkim sklepieniem upał osiągnął najwyższy stopień. Płoszyliśmy ptaki najróżniejszych kolorów i wielkości, a także małpiatki galago, jakby wystraszone wiewiórki o małych, różowych noskach, z przyssawkami na łapkach, dzięki którym czepiały się gałęzi. Ale Bebe ani śladu. Po pięciu godzinach poszukiwań usiadłem, wyczerpany i całkowicie zrezygnowany, ociekając potem.

– Mała… – westchnąłem.

– Nie! Szukać! Bebe, niedaleko! On może boli! Ty iść… Elias…

– Mała, przeszukaliśmy całą okolicę!

Cóż mogłem jej powiedzieć? Wiedziałem, jak bardzo kochała swojego małego towarzysza, i było mi niesamowicie przykro na myśl o zaprzestaniu poszukiwań. Ale przecież co jeszcze mogłem zrobić? Przeszukaliśmy wszystko. Nawet gdyby był martwy, znaleźlibyśmy go. Zastanawiałem się, jak by tu ją najłagodniej przekonać nie raniąc jej, kiedy ogarnęło mnie potworne podejrzenie…

W momencie, kiedy o tym pomyślałem, twarz Małej wykrzywiła się. Rozdzierający grymas, a z jej oczu popłynęły dwie wielkie łzy.

– Boa? – szepnęła cicho, jakby wypowiadając jakiś tragiczny pewnik. – Boa zjeść Bebe?

***

Potrzebowaliśmy dwóch godzin na odnalezienie ciała węża. Mała biegła, jej małe stopy waliły w ziemię, za każdym krokiem jęczała cicho, przerażona niczym matka, przeżywając dziecięce piekło, na które przykro było patrzeć. Słońce powoli zachodziło, i była już prawie noc, kiedy wreszcie odnaleźliśmy boa.

Rana oddzielająca głowę od reszty ciała poważnie się poszerzyła, atakowana przez liczne i rojne stado małych nekrofagów, czarnych włochatych owadów, które za pomocą trąbki wstrzykują w mięso wydzielinę, przyśpieszającą gnicie. Dziś rano, kiedy go zaskoczyliśmy, boa poruszał się. Zapewne więc nie był w trakcie trawienia. Teraz odwróciłem ciało i nie widziałem żadnego wzdęcia, zwykle znamionującego obecność ofiary. Ale to zwierzę było takie wielkie!

Dla świętego spokoju rozciąłem maczetą cały brzuch, poczynając od ogona w górę. Z wnętrza wydobywać się zaczął smród padliny. Klęcząc nad ścierwem i operując maczetą jak tasakiem czułem, jak fetor wypełnia mi nozdrza i ze wszystkich sił powstrzymywałem kurcze żołądka.

Pojawiła się mała kula żółtej sierści.

Co za kurewstwo! Ciąłem i rwałem oburącz, żeby poszerzyć nacięcie, aż żółty kształt, uwolniony,, stoczył się na ziemię, całkowicie pokryty jakimś lepkim świństwem, które sklejało sierść. Był jakiś wydłużony, jak zając.

Był to Bebe, ociekający jakąś cieczą, wszystkie kości miał połamane, zmiażdżone i porozciągane przez potężny przewód pokarmowy węża.

Mała wydała dźwięk podobny do czkawki, przykładając dłonie do ust. Zatrzęsła się w miejscu, jakby nie wiedząc, co robić, po czym ruszyła biegiem przed siebie, na oślep.

– Mała! Poczekaj! – krzyknąłem.

Zmknęła już wśród roślinności. Było całkowicie ciemno.

– Mała, kochanie! Wracaj! Uważaj!

Byłem sam wśród ciszy i ciemności.

– Masz, skurwielu! – warknąłem, waląc wściekle węża maczetą. – Ty wielka świnio!

Kto mu dał prawo, żeby porwać się na tak urocze, zabawne i bezbronne stworzenie jak Bebe?

Szybko wykopałem w ziemi otwór głębokości jakichś pięćdziesięciu centymetrów, pomagając sobie maczetą i obiema rękami. Trup węża, otwarty na całej długości, śmierdział na potęgę. Ten żarłok miał w żołądku jeszcze dwa inne węże i jakiegoś małego gryzonia, wszystkie trzy w stanie daleko posuniętego rozkładu. Ostrożnie, dwoma palcami, przyciągnąłem lepką kulę, która kiedyś była Bebe, i strąciłem ją do dziury. Nakryłem ją kawałkiem drewna i, żeby chociaż nie dobrały się do niej padlinożerne zwierzęta, przysypałem ziemią i wszystko mocno ubiłem.

W obozie Mała schroniła się pod moskitierą, okryła kocem, skulona w rogu materaca, i wypłakiwała swój wielki, ogromny smutek.

– Biedactwo! – lamentował Paulo. – Naprawdę kochała tego włóczęgę! O rany!… Trzeba, powiedzieć, że naprawdę nie mamy szczęścia!

Zakrzątnął się w kuchni i czerpiąc z zapasów przygotował jakiś niejadalny guiasz. W obliczu tego dziecięcego nieszczęścia postanowiliśmy, że zostaniemy jeszcze jedną noc. Kiedy kolacja była gotowa, wśliznąłem się pod moskitierę.

– Mała! – zawołałem łagodnie. – Chodź jeść.

Siadłem przy niej, ciągle szepcząc jej różne głupstwa i zachęcając, by przyszła coś zjeść. Łkała, wstrząsana spazmami płaczu pod swoim kocem.

– Mała? To ja, Elias. Nie płacz już. No już… już…

Ściągnąłem z niej koc. Przytuliła się do mnie, szukając oparcia, i wcisnęła twarz w zagłębienie mojego ramienia.

– No już… już… Już dobrze… Uspokój się…

Czułem jej łzy spływające mi po szyi. Dziewczyna drżała i dygotała w moich ramionach tak gwałtownie, jak tylko potrafiło to jej drobne ciało. Pozwoliłem jej się wypłakać. Byłem wzruszony i przygnębiony. Potem poczułem coś lepkiego na dłoni, gładząc jej rękę. Od razu zorientowałem się, co to za ciecz.

– Mała, ty krwawisz! Pokaż rękę!

Rzeczywiście była to krew. Na siłę wyciągnąłem ją spod koca, nie wywołując żadnej reakcji. Otępiała pod wpływem wielkiej żałości. Uniosłem ją i wyniosłem na zewnątrz, krzycząc:

– Chłopaki! Dajcie lampę! Ona jest ranna!

Była to długa i cienka rana, głęboka jak po cięciu nożem, ciągnąca się od ramienia aż po łokieć, po przekątnej ręki. Krew obficie płynęła w dół przedramienia, zabarwiając spódniczkę na czerwono. Mała była półprzytomna, nieruchoma, z pustym wzrokiem. Zagotowaliśmy wodę. Nie mogliśmy zrobić nic innego, jak tylko przyłożyć gorące kompresy. Trzymałem ją za rękę. Montaignes obu kciukami ściskał brzegi rany.

Nagle pojawił się koło nas stary Mały Ludzik i podszedł do Montaignes'a, by obejrzeć ranę, nie przestając szczebiotać i uśmiechać się. Następnie mocno potrząsnął głową i zrobił ruch, jakby chciał zabrać Małą ze sobą.

– Ty, leczyć? – spytałem, wskazując ranę.

Za pomocą kciuka i palca wskazującego zrobił tajemniczy ruch, jakby ściskał ranę na całej długości.

– Szyć? – spytał Montaignes robiąc odpowiedni ruch.

Nie, kiwnął Mały Ludzik i przyciągnął Małą do siebie, cały czas potrząsając głową. Pozwoliliśmy mu działać. Albo to, albo gorąca woda.

Mały Ludzik usadowił Małą w swoim kącie. Jego syn i on obmacali ranę szczebiocząc, raczej na wesoło. Mała, z półprzymkniętymi oczami, nie reagowała. Zrozumiałem, kiedy zobaczyłem manierkę. Była to moja manierka, ta, którą stary Mały Ludzik pożyczył ode mnie, żeby nazbierać mrówek fannian, tych niszczących wszystko na swej drodze.

Mały Ludzik usiadł po turecku, z manierką na udzie. Ostrożnie odkręcił wieczko i potrząsnął, zaglądając do środka. Na zewnątrz pojawiła się wielka czarna mrówka, którą Mały Ludzik złapał z cichym okrzykiem, po czym zakręcił manierkę.

Młodszy trzymał rękę Małej i ściskał brzegi rany tak, żeby powstały dwa małe wzgórki. Ojciec, z nachyloną głową, świszcząc jednostajnie, przytknął do rany mrówkę. Trzymał owada za odwłok, tuż za wielkimi dwoma czarnymi szczypcami, z których każdy miał niemal centymetr długości.

– Rozumiem – szepnął Montaignes. – Szczypce fannian ustawione są ukośnie jeden względem drugiego i kiedy się stykają, zachodzą za siebie. Po zaciśnięciu nie można już ich rozłączyć.

Stary przysuwał mrówkę bardzo powoli, aż znalazła się dokładnie nad raną. Czarne szczypce zacisnęły się. Skóra przez chwilę opierała się, ale wkrótce została przebita. Mały Ludzik zaszczebiotał radośnie. Krótkimi pociągnięciami szarpał mrówkę, naciągając skórę, żeby udowodnić nam, że szew trzyma. Po czym mocnym ruchem oderwał odwłok mrówki, pozostawiając tylko twardą, błyszczącą głowę, wielką niczym łebek gwoździa, i oba szczypce wbite głęboko w skórę.

– Fantastyczne – szepnął Montaignes.