– Elias! Elias! Gdzie? Gdzie?

Montaignes wygrzebał się spod moskitiery, również z karabinem, bezskutecznie usiłując jedną ręką założyć swoją opaskę:

– Co się stało?! Paulo! Elias!

Krokodyl padł jak kloc, pysk rozlecial się na kawałki.

– To nic! To nic! Spokój! – wrzasnąłem. – Zabiłem krokodyla! Już dobrze! Spokój!

Montaignes wygrzebał się wreszcie i zapalił swoją wielką latarkę, jedną z ostatnich, które jeszcze działały, jako że – jak łatwo się domyślić – brakowało nam także baterii. Krąg białego światła otoczył ohydnego trupa ludojada. Czoło było w kawałkach, nie zostały nawet oczy. Jego wielkie cielsko koloru khaki, dające czarne odblaski, wypustki na grzbiecie, w kształcie wielkich zębów piły, schodzące aż po czubek długiego, grubego ogona, wszystko to było obrzydliwe. Łapy, żałośnie oklapłe, szerokie i potężne, zakończone były mocnymi pazurami.

– Świństwo! – warknął Paulo. – Nie powiesz mi, że to nie jest ohydne! Te paskudztwa są dobre tylko na torebki.

Nagle Mała zaczęła wrzeszczeć. Montaignes natychmiast skierował latarkę w jej kierunku. Światło odszukało ją, wydobyło z mroku najpierw moskitierę, potem Małą, z wyciągniętą ręką, a dalej, o niecałe dwadzieścia metrów, wydłużone kształty dwóch krokodyli.

– Popatrz na te ścierwa! – warknął Paulo zdenerwowany.

Oba ludojady czołgały się po brzegu, bardzo powoli, przesuwając to jedną łapę, to drugą i obracając przy każdym kroku szerokim ruchem wielkie półotwarte pyski to na prawo, to na lewo.

– Czego one chcą? – spytał mnie Montaignes, kierując na nie światło latarki. – Dlaczego podchodzą tak blisko obozu? Czy takie są ich zwyczaje?

– Nie. Nigdy czegoś takiego nie widziałem.

Paulo z hałasem grzebał wśród sprzętu, mamrocząc przekleństwa pod adresem gadów.

– Ej, Mały – zawołał – mógłbyś mi poświecić?… Dziękuję. Paulo wyciągał dynamit. Wziął jedną laskę, po czym otworzył pudełko z zapalnikami.

– Hę! Hę! Hę! – rechotał – Skurwiele! Ja im pokażę!

Wyciągnął zapalnik, starannie wcisnął lont do środka małego walca, wsadził sobie zapalnik do ust i zagryzł parę razy, żeby lont nie wypadł. Robił to wszystko z wyraźną rozkoszą. Następnie rozpakował laskę dynamitu z jednej strony, uważnie, wysuwając język. Delikatnie zrobił mały otwór w środku, wsunął weń zapalnik i z powrotem naciągnął papier, strojąc przy tym miny pensjonarki.

– Przyszliśmy wystawić dupy na powietrze, co?! – ryknął co sił w płucach. – Ja wam je ogrzeję!

Podbiegł do nas, w kalesonach i podkoszulku, przyciskając dynamit do serca.

– Oświetl mi je, Mały! Żebym widział, gdzie są!

Montaignes skierował swoją latarkę na zwierzęta. Gady przeszły dwa metry w naszą stronę. W snopie światła ich oczy błyszczały jak małe pomarańczowe reflektorki.

– Kryjcie się! – ryknął Paulo.

Zapalił lont od płonącej szczapy. Rozległo się skwierczenie. Cofnęliśmy się i przykucnęliśmy. Paulo, z wysoko uniesionym podbródkiem, z palącym się lontem na wysokości oczu, cieszył się niczym stary kawalarz.

– Witajcie, krokodyle! – wrzeszczał. – Dziś czternastego lipca! Dobrze je oświetlaj, Mały! Niech obywatele widzą, jak wylatują w powietrze!

Rzucił laskę, ruchem zawodowca, tuż przed krokodyle, w kręgu światła, i w sekundę potem wszystko wybuchło. Eksplozja koloru krwi. Wokół przelatywały kawały mięsa. Dopadł nas podmuch, gorący i piaszczysty, ogłuszając mnie. Paulo koło mnie śmiał się dziko, chociaż go nie słyszałem. Ogarnął nas gryzący, upajający zapach dynamitu.

Potrzebowałem kilku minut, by odzyskać słuch. Wstrząśnięty Montaignes potrząsał głową i śmiał się.

– Ale potęga! Niezły pokaz siły, mój drogi!

– Dziękuję, dziękuję – odpowiadał rozanielony Paulo-Skromniś. – Nie będą już przyłazić i budzić mnie po nocy. Nawet już spać spokojnie nie można. Kurewska dżungla!

Nastawiliśmy sobie wody na herbatkę "Mały Ludzik", opowiadając jakieś głupstwa. Cały incydent posłużył wzajemnemu pogodzeniu się, ale nagle zaintrygowały nas głuche odgłosy i szelesty, rozlegające się dookoła.

Montaignes zapalił latarkę. Hałas dobiegał od strony brzegu. Około trzydziestu krokodyli, długich, ogromnych, wijących się, powoli zmierzało w naszym kierunku, krok za krokiem. Po lewej zobaczyliśmy inne cienie poruszające się na brzegu. Montaignes odwrócił się. Nie było wątpliwości, tam też coś się kłębiło…

– Spływamy stąd – rozkazałem. – Zabierajcie żarcie i amunicję. Szybko!

Mała przytuliła się do mnie, przerażona. Powietrze przepełnione było coraz wyraźniejszymi szelestami. Niektóre krokodyle widać już było mimo ciemności.

– Zabierzcie wszystkie latarki!

– Mam dynamit.

– Jazda!

I jak najszybciej ruszyliśmy w kierunku przeciwnym do rzeki i tego, co z niej wyłaziło. Mała biegła z ręką wczepioną w moją koszulę. Wokół nas trawa aż ruszała się. Nie mogłem zrozumieć. Ile ich było? Sto? Więcej?

Dotarliśmy do podnóża drzewa odpowiedniej grubości, o gałęziach w miarę dostępnych, jakieś pięć czy sześć metrów nad ziemią.

– No, Mała, właź!

Jedną ręką podniosłem ją, trzymając pod pośladkami, i popchnąłem w górę. Chwyciła się pnia i w dwóch ruchach dotarła do gałęzi. Montaignes zaplątał się, usiłując nałożyć przepaskę.

– No, prędzej! Ruszaj się!

Chwycił się pnia i szybko wspiął do góry. Miałem wrażenie, że za plecami poruszała się już cała plaża: odgłosy czołgania się, szuranie po piasku…

– Właź, Paulo, szybko!

– Ty właź!

– Nie wygłupiaj się, właź!

Popchnąłem go i chwyciłem drzewo zaraz po nim. Kiedy dotarł na górę, siadł okrakiem na gałęzi, zwinniejszy ode mnie, i wyciągnął do mnie rękę, żeby mi pomóc. Usiadłem koło Małej. Montaignes i Paulo siedzieli na dwóch innych gałęziach. Zerknąłem w dół.

Był już najwyższy czas. Pierwsze krokodyle były oddalone o około trzech metrów. Montaignes skierował światło w kierunku brzegu i wówczas, uczepieni naszych gałęzi, zdaliśmy sobie w pełni sprawę z koszmaru.

Cała plaża aż kipiała od tych potworów. Pokrywały ją szczelnie, na ogromnej przestrzeni. Wszystkie posuwały się naprzód tym dziwacznym krokiem, powolnym i pewnym. Przy naszym drzewie było ich pełno. Ocierały się o pień. Słychać było kłapnięcia paszczy i oślizłe tarcia.

Wkrótce u naszych stóp było ich z pięćdziesiąt. Mała, wciśnięta pomiędzy mnie i drzewo, drżała bezustannie.

– To niemożliwe – mamrotał Paulo. – To niemożliwe…

Krokodyle potężnymi ciosami zaczęły walić ogonami w drzewo, ciosami, które wprawiały pień w drżenie i przerażały Małą. Podobnie jak pozostali miałem nieprzepartą ochotę, by strzelać w tę masę, ale choć niezwykle potężne, nasze karabiny strzelały pojedynczymi pociskami. Jedna kula na zwierzę; ledwo starczyłoby nam amunicji, by oczyścić brzeg. Nie miało to sensu. Potrzebny byłby tu ciężki karabin maszynowy.

Nasi napastnicy uspokoili się i zaczęli się powoli wycofywać, widocznie rozumiejąc, że byliśmy dla nich zbyt wysoko. W białym snopie światła latarki patrzyliśmy, jak rozwalają nasze obozowisko. Moskitiery leciały w strzępy, materace były rozrywane na kawałki. Cała ciżba kłębiła się w miejscu, gdzie zastrzeliłem pierwszego. Aż dobiegały do nas odgłosy kłapania szczękami podczas uczty. Od chwili, kiedy się to wszystko zaczęło, instynktownie zmusiłem się do zachowania całkowicie zimnej krwi, ale teraz czułem, że słabnę.

Co się tu znowu działo? Skąd przyszły te wszystkie potwory? Jak to się stało, że zebrały się do ataku na nas? Co za koszmar był znowu naszym udziałem?

***

– To niemożliwe… To niemożliwe… Jutro zmywamy się z tego zasranego kraju. Co? Powiedz, Elias? Spływamy, dżungla oszalała.

Wstawał księżyc, pełny i biały, rzucając siną poświatę na ludojady. Po lewej, dosyć daleko, rozległy się wrzaski, przenikliwe i przerażone.

– To jeden z Małych Ludzików – powiedział Paulo. – Poszukaj go, Montaignes.