Snop światła zaczął myszkować, dopadł większego skupiska krokodyli, ogromnego ruchomego stosu wielkich, zielonych, błyszczących ciał.

– O kurwa, wpadł! – jęknął Paulo.

Krokodyle napierały, naciskając na cienki pień młodego drzewa, który uginał się pod ciężarem. Zaczepiony rękami i nogami, z głową uniesioną ku niebu, jeden z Małych Ludzików wył. Krokodyle były niecałe dwa metry poniżej i drzewo, stopniowo, wydając mrożące krew w żyłach trzaski, pochylało się coraz bardziej.

Trach! Przegięło się o dobrych dziesięć centymetrów. Mały Ludzik podciągnął się i rozpaczliwie zamachał swoimi małymi nóżkami, z całej siły opasując pień. W niewiarygodnym wysiłku jeden z potworów, spośród dziesiątek kotłujących się, sprężył się i skoczył do góry, wysuwając pysk pionowo. Szczęki zacisnęły się parę milimetrów od małych stóp naszego tropiciela. Otworzyliśmy ogień.

Nadal wyjąc jak zarzynane zwierzę Mały Ludzik w końcu oplótł nogi wokół cieniutkiego pnia. Dlaczego nieszczęsny wybrał właśnie to żałosne drzewko? Był to potworny błąd. Ludojady kłębiły się u jego stóp, włażąc na siebie wzajemnie tymi okropnymi, wężowymi i pozornie nieczułymi na wszystko ruchami. Ich wielkie cielska ześlizgiwały się jedne z drugich i opadały na ziemię. Rozglądały się wtedy dokoła, z otwartą paszczą i, nadal powoli, ponownie ruszały naprzód. W krótkim czasie były ich już trzy albo cztery warstwy, niczym kłąb gigantycznych i nastroszonych łuskami węży, oślizłych, z okropnymi szczękami i wydających przerażające pomruki.

Z trudem utrzymywaliśmy równowagę, a odrzut karabinów niemal zrzucał nas na ziemię. Zamki były już gorące, oczy piekły od prochu, a ramię zaczynało mnie boleć od stale ponawianych uderzeń. W szybkim tempie wystrzeliliśmy każdy po około dziesięciu naboi. Mimo mocy naszych karabinów, za każdym razem padał tylko jeden krokodyl.

Drzewo tworzyło teraz już niemal kąt prosty. Mały Ludzik, którego plecy wisiały tuż nad przepaścią, powoli popadał w obłęd. Z gardła wydobywały mu się paniczne wrzaski, jego umysł ogarniało szaleństwo.

Paszcze najwyżej położonych ludojadów znajdowały się mniej niż metr od jego pośladków. Krokodyli było teraz co najmniej ze sto, zgromadzonych wokół jego drzewa, a od strony brzegu nadciągały następne, powolne, pewne siebie, ciche. Niektóre zaczęły walić w cienki pień drzewa ogonami, prostując się nagle niczym sprężyny. Pień zatańczył od lewej do prawej, drgając gwałtownie. Łup! Łup! Znowu trochę się wygiął. Przestałem strzelać. Sprawa była beznadziejna i marnowaliśmy cenne naboje.

Mały Ludzik umilkł. Znajdował się już na dnie koszmaru. Jeden z jaszczurów wygiął się, raptownie wyprostował i skoczył, wyrzucając paszczę niczym strzałę ku górze. Chybił o milimetry, kłapnął szczęką, opadł z cichym plaśnięciem na swoich pobratymców, po czym – nieruchomy – zsunął się po spiętrzonych grzbietach i znalazł się na ziemi, okrakiem na dwóch innych nowo przybyłych. Ponownie podjął próbę wspinaczki. Inny z kolei wyskoczył i nie osiągnąwszy celu opadł. Ale teraz była to już kwestia sekund. Mały Ludzik nie mógł im się wymknąć.

– Załatwimy go? – zaproponował Paulo. – Elias, poślij mu kulę, proszę cię.

– Za późno.

Szczęki jednego z potworów, długiego na sześć lub siedem metrów, zacisnęły się na miednicy Małego Ludzika. Tym razem dał się słyszeć trzask nie zębów, lecz kości, w potwornym odgłosie pękającego cukierka. Mała ludzka lalka rozłożyła ręce, usiłując wydać ostatni pisk, który już do nas nie dotarł, i powoli, jak w zwolnionym tempie, nieodwracalnie, opadła w sam środek masy gadów.

W gromadzie krokodyli natychmiast zawrzało. U stóp małego drzewa aż kipiało od gwałtownych ruchów. Pojawiły się żółte brzuchy, jaśniejące w snopie światła, odsunięte od uczty mocnym uderzeniem ogona. Wysuwały się szczęki, z krwawymi strzępami sterczącymi w kącikach. Spóźnialscy wyskakiwali do góry, żeby znaleźć się na wierzchu.

Mała pojękiwała, na żałosną i jednostajną nutę, bardzo cicho. Ja sam czułem w ustach jakiś paskudny smak, naprawdę gorzki.

– Zgaś to, Mały! Wiemy, że go jedzą! Nie ma po co oglądać, jak to przebiega. I tak się w końcu dowiemy, no nie? – usiłował zażartować Paulo, ale do nikogo to nie trafiło. – Lepiej poświeć mi tutaj, ja im wyperswaduję smak czarnego mięsa!

Montaignes skierował latarkę na niego. Siedząc okrakiem na gałęzi Paulo przygotowywał laski dynamitu. Miał ich pełno, w bluzie i w wielkich kieszeniach spodni od panterki, które w pośpiechu założył. Mamrocząc przekleństwa szykował zapalniki i mruczał coraz głośniej w miarę, jak narastała w nim złość.

– Mały biedny facet, który nic od nikogo nie chciał. Spokojnie robił swoje. Pożarty przez te skurwiele! Te kreatury! Te potwory! Zajebane glisty! Pierdolone kurewstwa! Ścierwa parszywe!

Zdecydowanymi ruchami wsuwał zapalniki w laski i gotowy dynamit chował po kieszeniach. Kiedy wyciągnął mały kawałek świeczki, który zapalił i przymocował do gałęzi, jednym susem poderwał się i wyprostował, stając obunóż na gałęzi.

– Dlaczego zjedliście mojego kumpla, ścierwa?

Montaignes skierował światło na tamtą kupę morderców, którzy zaczynali się już rozchodzić. Paulo wyciągnął rękę, zapalając laskę od świeczki, po czym powoli uniósł ją, a lont skwierczał mu w ręku.

– Smaczny był mój kumpel, skurwiele? Montaignes i ja skurczyliśmy się maksymalnie jak najbliżej pnia. Objąłem Małą wpół. Zaraz wszystko będzie latać.

– SMAKOWAŁO WAM CHOCIAŻ?!

Pięćdziesiąt krokodyli wyleciało w powietrze jednocześnie, wśród huku, który pozbawił nas słuchu, a wokół nastąpiła prawdziwa ulewa postrzępionych kawałków jaszczurzego mięsa, pochodzących z ciał rozerwanych, rozprutych, posiekanych jednym ogólnym, krótkim i brutalnym uderzeniem.

W kręgu światła widać już było tylko kupę czerwonego i nadpalonego mięsa o obrzydliwych barwach, spowitego w białawe dymy. W dłoni Paula skwierczał już lont następnej laski. Montaignes przesunął latarkę. Stado potworów wycofywało się z miejsca uczty, ich oczy błyszczały w jaskrawym świetle. Dynamit wylądował pośrodku tej grupy.

Wszystko wybuchło; pyski, łapy i kawałki wirowały tuż nad ziemią, lecąc z wielką szybkością. Paulo cisnął trzeci ładunek. Jeden z potworów, wyrzucony do góry siłą eksplozji, przegięty do tyłu, zdawał się przez chwilę nieruchomo wisieć w powietrzu, a z brzucha wypadały mu wnętrzności, czarne i czerwone w świetle latarki.

Paulo zużywał całą swoją amunicję. Chwilami, kiedy na krótko odzyskiwałem słuch w jednym uchu, słyszałem jak ryczał:

– PRZEKLĘTE!… WSZYSTKIE PRZEKLĘTE!

Resztki kęp trawy i garście piachu smagały nam twarze, umazane czymś lepkim i krwią. Montaignes, trzymając latarkę w wyciągniętej na ile się da ręce, dosłownie przykleił się do pnia, szukając osłony, drugą ręką zatykając prawe ucho, podczas gdy do lewego usiłował przycisnąć ramię.

Osłaniałem Małą plecami, z trudem utrzymując równowagę na gałęzi i także starając się chować za pniem drzewa. Paulo przez chwilę pozostawał nieruchomy, rękami zatykając uszy po wyrzuceniu każdej laski; przykucnął na skurczonych kolanach niczym kruk na drzewie, nie troszcząc się o jakąkolwiek osłonę ani o to, czym zostanie obryzgany. Podskakiwał do góry, kiedy rozbrzmiewał huk eksplozji, podnosił ręce z dzikim wzrokiem i ociekając krwią wykrzykiwał przekleństwa, całym jestestwem rozkoszując się kataklizmem.

– PRZEKLĘĘĘĘTEEEEE!

***

Zużył dwanaście lasek, wszystko, czym dysponował, powodując niemal ciągłą eksplozję trwającą kilka minut. Potem zapanowała cisza.

Nasze drzewo wznosiło się pośrodku obszernego pobojowiska. Montaignes był biały jak ściana. Paulo przeszedł tym razem samego siebie. Moje uszy, które przez jakiś czas przepełniał przykry świst, zaczynały stopniowo odzyskiwać dawne właściwości.

Paulo, siedząc na gałęzi z opuszczonymi nogami, zdyszany, śmiał się jak po wielkim wysiłku.