Изменить стиль страницы

– Jasne.

Jeannie wystukała pospiesznie kolejny numer.

– Dobry wieczór, czy to klinika Aventine? Czy mogę mówić z kierownikiem nocnego dyżuru? Dziękuję.

Czekając, stukała niecierpliwie ołówkiem w blat biurka. Steve nie mógł od niej oderwać oczu. Jeśli o niego chodziło, mogło to trwać całą noc.

– Dobry wieczór, panie Ringwood, mówi doktor Ferrami z wydziału psychologii Uniwersytetu Jonesa Fallsa. Dwie badane przeze mnie osoby były leczone w pańskiej klinice przed dwudziestu trzema laty i bardzo by mi pomogło, gdybym mogła przejrzeć ich dokumentację. Mam ich pisemne upoważnienia i mogę je panu przefaksować… To bardzo miło z pana strony… Czy jutro nie będzie zbyt wcześnie? Powiedzmy o drugiej. Będę panu bardzo zobowiązana. Oczywiście. Dziękuję. Do widzenia.

– Klinika ginekologiczna… – odezwał się Steve. – Czy w tym artykule w „Wall Street Journal” nie pisali przypadkiem, że Genetico ma kilka klinik zajmujących się leczeniem bezpłodności?

Jeannie wpatrywała się w niego z otwartymi ustami.

– O mój Boże – szepnęła. – Oczywiście, że je mają.

– Ciekawe, czy istnieje tutaj jakiś związek?

– Mogę się o to założyć.

– A jeśli istnieje…

– Jeśli istnieje, Berrington Jones może wiedzieć o tobie i Dennisie o wiele więcej, niż po sobie pokazuje.

28

To był cholerny dzień, ale skończył się całkiem nieźle, pomyślał Berrington, wychodząc spod prysznica.

Przyjrzał się sobie w lustrze. Jak na pięćdziesiąt dziewięć lat był we wspaniałej formie: szczupły, wyprostowany, lekko opalony, z prawie płaskim brzuchem i ciemnymi włosami łonowymi, które farbował, żeby nie wstydzić się irytującej siwizny. Było dla niego bardzo ważne, by móc się rozebrać w obecności kobiety, nie gasząc przy tym światła.

Rano łudził się, że Jeannie Ferrami nie sprawi już im kłopotu, ale ona okazała się twardsza, niż się spodziewał. W przyszłości już jej nie zlekceważy.

W drodze powrotnej z Waszyngtonu wstąpił do Prestona Barcka, żeby podzielić się z nim najnowszymi wiadomościami. Preston był jak zwykle nastawiony bardziej pesymistycznie, niż wynikało to z sytuacji. Pod wpływem jego narzekań Berrington wracał do siebie w paskudnym nastroju. Ale kiedy wchodził do domu, zadzwonił telefon i Jim poinformował go zaimprowizowanym szyfrem, że David Creane spowoduje zerwanie współpracy Jeannie z FBI. Obiecał, że jeszcze tego wieczoru zatelefonuje gdzie trzeba.

Berrington wytarł się ręcznikiem i włożył niebieską bawełnianą piżamę i szlafrok w białoniebieskie pasy. Gosposia Mariannę miała wolny wieczór, ale w lodówce zostawiła mu potrawkę: zgodnie z tym, co napisała swoim dziecinnym starannym charakterem pisma, kurczaka po prowansalsku. Włożył go do piekarnika i nalał sobie szklaneczkę whisky Springbank. Kiedy umoczył w niej wargi, zadzwonił telefon.

To była jego eks-żona, Vivvie.

– W „Wall Street Journal” piszą, że będziesz bogaty – powiedziała.

Wyobraził ją sobie: szczupłą sześćdziesięcioletnią blondynkę, siedzącą na tarasie swego kalifornijskiego domu i patrzącą, jak słońce zachodzi nad Pacyfikiem.

– Rozumiem, że chcesz teraz do mnie wrócić.

– Myślałam o tym, Berry. Zastanawiałam się nad tym bardzo poważnie przez co najmniej dziesięć sekund. A potem zdałam sobie sprawę, że nie warto tego robić nawet za sto osiemdziesiąt milionów.

To go rozbawiło.

– Poważnie, Berry, bardzo się cieszę.

Wiedział, że jest szczera. Miała mnóstwo własnych pieniędzy. Po rozwodzie założyła biuro nieruchomości w Santa Barbara i dobrze jej się wiodło.

– Dziękuję.

– Co zrobisz z pieniędzmi? Zostawisz je naszemu dziecku?

Ich syn studiował ekonomię.

– Nie będzie ich potrzebował, zrobi fortunę jako dyplomowany księgowy. Może dam trochę pieniędzy Jimowi Proustowi. Ma zamiar wystartować w wyborach prezydenckich.

– Co dostaniesz w zamian? Chcesz zostać ambasadorem Stanów Zjednoczonych w Paryżu?

– Nie. Wystarczy mi funkcja naczelnego lekarza kraju.,

– Do diabła, Berry, widzę, że nie żartujesz. Nie powinieneś chyba mówić o tym przez telefon.

– To prawda.

– Muszę już kończyć, dzwoni właśnie do drzwi mój przyjaciel. Do widzenia, świat się zmienia. – Była to ich stara rodzinna rymowanka.

– W okamgnieniu, po zmartwieniu – odparł i odłożył słuchawkę.

Trochę przygnębiło go, że Vivvie wybiera się na randkę z przyjacielem – nie miał pojęcia, kto mógł nim być – podczas gdy jego czeka samotny wieczór ze szklaneczką whisky. Jeśli nie liczyć śmierci ojca, odejście Vivvie było najsmutniejszym wydarzeniem w jego życiu. Wcale jej o to nie winił: bez przerwy ją zdradzał. Ale w swoim czasie ją kochał i wciąż za nią tęsknił, trzynaście lat po rozwodzie. Fakt, że to była jego wina, jeszcze bardziej go zasmucał. Żarciki, jakie wymienili przez telefon, przypomniały mu, jak mile spędzali ze sobą czas, kiedyś dawno temu.

Włączył telewizor i czekając, aż zagrzeje się potrawka, zaczął oglądać Prime Time Live. Kuchnię wypełnił zapach ziół używanych przez Mariannę. Była wspaniałą kucharką. Może dlatego, że Martynika była kiedyś francuską kolonią.

Kiedy wyjmował potrawkę z piekarnika, ponownie zabrzęczał telefon. Tym razem dzwonił Preston Barek. Był wstrząśnięty.

– Telefonował do mnie przed chwilą Dick Minsky z Filadelfii – oznajmił. – Jeannie Ferrami umówiła się jutro na spotkanie w klinice Aventine.

Berrington usiadł ciężko na krześle.

– Chryste Panie – jęknął. – Jak, do diabła, tam trafiła?

– Nie wiem. Dicka nie było, telefon odebrał kierownik nocnego dyżuru. Powiedziała podobno, że kilka badanych przez nią osób leczyło się przed wielu laty w klinice i chce sprawdzić ich dokumentację. Prześle faksem upoważnienia i będzie tam o drugiej po południu. Na szczęście Dick zadzwonił w jakiejś innej sprawie i kierownik napomknął o jej telefonie.

Dick Minsky był jednym z pierwszych ludzi, których zatrudniła Genetico jeszcze w latach siedemdziesiątych. Pracował wtedy jako goniec; teraz pełnił funkcję dyrektora generalnego wszystkich klinik. Nigdy nie należał do wewnętrznego kręgu – jego członkami mogli być tylko Jim, Preston i Berrington – ale wiedział, że w przeszłości firmy kryją się sekrety. Był wzorem dyskrecji.

– Co kazałeś zrobić Dickowi?

– Oczywiście odwołać spotkanie. A jeśli mimo to się pojawi, wyrzucić ją na zbity pysk. Powiedzieć, że nie może obejrzeć dokumentacji.

Berrington potrząsnął głową.

– To może nie wystarczyć.

– Dlaczego?

– Jeszcze bardziej ją to zaintryguje. Spróbuje dobrać się do danych w jakiś inny sposób.

– W jaki?

Berrington westchnął. Prestonowi czasami kompletnie brakowało wyobraźni.

– Na jej miejscu zadzwoniłbym do Landsmanna, poprosiłbym do telefonu asystenta Michaela Madigana i powiedział mu, żeby przed sfinalizowaniem transakcji obejrzał dokumentację kliniki Aventine sprzed dwudziestu trzech lat. Facet zacząłby wtedy zadawać pytania, nieprawdaż?

– No dobrze, więc co proponujesz? – zapytał z irytacją Preston.

– Moim zdaniem powinniśmy zniszczyć wszystkie karty chorobowe z lat siedemdziesiątych.

W słuchawce zapadła cisza.

– Ależ, Berry, ta dokumentacja jest unikatowa. Pod względem naukowym po prostu bezcenna…

– Myślisz, że o tym nie wiem? – warknął Berrington.

– Musi być jakiś inny sposób.

Berrington westchnął. Bolał nad tym tak samo jak Preston. Marzył o dniu, kiedy ktoś napisze o ich pionierskich eksperymentach i świat dowie się o ich odwadze i naukowym geniuszu. Robiło mu się słabo na myśl o tym, że zniszczą tę historyczną dokumentację w tak wstydliwy i niegodny sposób. Ale nie sposób było tego uniknąć.

– Istnienie tych danych stanowi dla nas zagrożenie. Trzeba je zlikwidować. I lepiej to zrobić od razu.

– Co powiemy personelowi?

– Nie wiem, do diabła. Wymyśl coś, na litość boską. Nowa strategia przechowywania dokumentów. Nie dbam o to, co im powiesz, jeśli tylko zaczną je ciąć z samego rana.