Изменить стиль страницы

25

Berrington Jones miał plastikową kartę, która otwierała wszystkie drzwi w Wariatkowie.

Nikt o tym nie miał pojęcia. Nawet inni profesorowie sądzili naiwnie, że ich gabinety należą tylko do nich. Wiedzieli oczywiście, że specjalne klucze mają ekipy porządkowe i ochrona, nie przyszło im jednak do głowy, że nietrudno jest zdobyć klucz, który dostaje każda sprzątaczka.

Mimo to Berrington nigdy jeszcze nie użył swojej karty. Grzebanie w cudzych rzeczach było poniżej jego godności – nie w jego stylu. Pete Watlingson trzymał prawdopodobnie w szufladzie fotografie nagich chłopców, Ted Ransome na pewno schował gdzieś trochę marihuany, a Sophie Chappie wibrator na długie, samotne popołudnia, ale Berrington nie chciał o tym nic wiedzieć. Uniwersalny klucz zachował na czarną godzinę.

To była właśnie czarna godzina.

Uczelnia zabroniła Jeannie używać jej programu komputerowego wertującego dane i ogłosiła wszem wobec, że badania przerwano, ale skąd miał wiedzieć, że tak jest rzeczywiście? Nie mógł zobaczyć informacji, które płynęły po łączach między terminalami. Przez cały dzień nie dawała mu spokoju myśl, że Jeannie zabrała się za kolejną bazę danych. I nie potrafił przewidzieć, co mogła tam znaleźć.

Wrócił więc do swojego gabinetu i siedział przy biurku, obserwując cienie kładące się na wzniesionych z czerwonej cegły uniwersyteckich budynkach, stukając plastikową kartą w komputerową mysz i szykując się do zrobienia czegoś, przed czym ostrzegał go cały jego zdrowy rozsądek.

Szacunek, którym się cieszył, miał nieocenioną wartość. Wcześnie go zdobył. Będąc najmniejszym chłopcem w klasie, bez ojca, który mógłby go nauczyć, jak bronić się przed łobuzami, z matką, która za bardzo się martwiła, jak związać koniec z końcem, żeby troszczyć się o jego szczęście, powoli wytworzył wokół siebie aurę powściągliwej wyższości, która go chroniła. Na Harvardzie obserwował ukradkiem kolegę pochodzącego ze starej bogatej rodziny – studiował detale jego skórzanych pasków i Imanych chusteczek, tweedowych garniturów i kaszmirowych szali; notował w pamięci, jak rozkłada serwetkę i odsuwa krzesła paniom; podziwiał mieszaninę luzu i respektu, z jaką traktował profesorów, a także powierzchowny wdzięk i wewnętrzny chłód w stosunkach z plebejuszami. W czasie kiedy zaczynał pisać swoją pracę magisterską, Berrington uchodził powszechnie za wysoko urodzonego.

Niełatwo było zejść z wysokiego piedestału. Inni profesorowie zrzucali marynarki, wbiegali na boisko i grali w futbol razem z grupą młodzieży – Berrington tego nie potrafił. Studenci nigdy nie opowiadali mu dowcipów ani nie zapraszali na swoje przyjęcia – ale nigdy też nie pozwalali sobie na żadną poufałość, nie rozmawiali na jego wykładach ani nie kwestionowali jego ocen.

W pewnym sensie całe jego życie od chwili założenia Genetico było maskowaniem się, ale czynił to z hartem ducha i w eleganckim stylu. Nie sposób było jednak wkraść się w eleganckim stylu do czyjegoś pokoju i myszkować w jego rzeczach.

Zerknął na zegarek. Laboratorium powinno być już zamknięte. Większość jego kolegów pojechała do swoich podmiejskich domów albo poszła do baru. Ten moment był tak samo dobry jak każdy inny. Praktycznie nigdy nie można było mieć pewności, że budynek jest pusty: naukowcy pracowali, kiedy chcieli. Jeśli ktoś go zobaczy, będzie robić dobrą minę do złej gry.

Wyszedł ze swojego gabinetu, zszedł po schodach i ruszył do drzwi Jeannie. Na korytarzu nie było nikogo. Wsunął swoją kartę w otwór i drzwi się otworzyły.

Gabinet Jeannie był najmniejszy w całym budynku. Poprzednio służył jako magazyn, ale Sophie Chappie uparła się, żeby przekazać go Jeannie pod pozorem, że większe pomieszczenie potrzebne jest do składowania paczek z kwestionariuszami.

Jeannie ożywiła wąską klitkę dwoma pomalowanymi na czerwony kolor drewnianymi krzesłami, palmą w doniczce i utrzymaną w jaskrawożółtych i pomarańczowych barwach reprodukcją walki byków Picassa.

Berrington wziął do ręki stojącą na biurku czarno-białą fotografię w ramkach. Widać było na niej młodą kobietę o zdecydowanym wyrazie twarzy i przystojnego mężczyznę z bokobrodami i w szerokim krawacie. Domyślił się, że to rodzice Jeannie w latach siedemdziesiątych. Oprócz tego na biurku nie było niczego. Porządna dziewczyna.

Usiadł, włączył komputer i czekając, aż się załaduje, sprawdził szuflady. W najwyższej były długopisy i papier do pisania. W kolejnej znalazł paczkę tamponów i parę rajstop w nienaruszonym opakowaniu. Nienawidził rajstop. Zachował młodzieńcze wspomnienia kobiecych pasów i pończoch ze szwami. Rajstopy były niezdrowe podobnie jak nylonowe męskie szorty. Kiedy prezydent Proust mianuje go naczelnym lekarzem kraju, każe umieścić ostrzeżenia na wszystkich opakowaniach rajstop. W następnej szufladzie znalazł lusterko i szczotkę z tkwiącymi w niej kilkoma długimi ciemnymi włosami; w ostatniej kieszonkowy słownik i książkę zatytułowaną Tysiąc akrów. Jak na razie żadnych sekretów.

Na ekranie pojawiło się jej menu. Podjechał w górę myszą i wybrał kalendarz. Jej terminarz był łatwy do przewidzenia: wykłady i zajęcia ze studentami, praca w laboratorium, tenis, spotkania ze znajomymi, kino. W sobotę wybierała się do Oriole Park w Camden Yards, żeby obejrzeć mecz baseballu; w niedzielę rano zaprosili ją na drugie śniadanie Ransome'owie; w poniedziałek miała oddać do warsztatu samochód. Nie było wpisu, który mówiłby na przykład: Sprawdzić kartotekę medyczną w Acme Insurances. Tak samo banalna był jej lista spraw do załatwienia: kupić witaminy, zadzwonić do Ghity, prezent urodzinowy dla Lisy, sprawdzić modem.

Opuścił kalendarz i zaczął przeglądać jej pliki. Miała mnóstwo statystyki na arkuszach kalkulacyjnych. Mniej było dokumentów w edytorze tekstów: trochę korespondencji, wzory kwestionariuszy, szkic artykułu. Używając opcji Search przeczesał cały jej Word Perfect, szukając słów „baza danych”. Pojawiły się kilka razy w artykule, a także w trzech listach, z żadnej wzmianki nie wywnioskował jednak, że Jeannie zamierza ponownie użyć swojego programu komputerowego.

– No dalej – mruknął pod nosem – przecież coś musi tu być, na litość boską.

Jeannie miała szafkę na akta, ale niewiele w niej przechowywała: urzędowała tu dopiero od paru tygodni. Po kilku latach będą w niej leżeć sterty wypełnionych kwestionariuszy – podstawa badań psychologicznych. Teraz w jednym segregatorze miała kilka zaadresowanych do niej listów, w drugim komunikaty wydziałowe, w trzecim fotokopie artykułów.

W szafce znalazł jedynie oprawioną w ramki, odwróconą do góry nogami fotografię Jeannie i wysokiego brodacza na rowerach przy brzegu jeziora. Niechcący trafił na ślad romansu, który już się zakończył.

Coraz bardziej go to niepokoiło. To był pokój zorganizowanej osoby, która planuje wszystko z wyprzedzeniem. Jeannie przechowywała przychodzące do niej listy i kopie wszystkiego, co wysyłała. Gdzieś tutaj powinien być dowód na to, co zamierza robić dalej. Nie miała powodu trzymać tego w tajemnicy: aż do dzisiaj nic nie wskazywało na to, że ma się czego wstydzić. Musiała planować przeszukanie kolejnej bazy danych. Brak jakichkolwiek śladów mógł oznaczać, że załatwiła wszystko osobiście lub przez telefon, być może z kimś, z kim się blisko przyjaźniła. Jeśli tak właśnie było, nie uda mu się tutaj niczego znaleźć.

Usłyszał kroki na korytarzu i znieruchomiał. Rozległ się odgłos wsuwanej w czytnik karty. Berrington popatrzył bezradnie na drzwi. Nie mógł nic zrobić; przyłapano go na gorącym uczynku, gdy siedział przy jej biurku, z włączonym komputerem. Nie mógł udawać, że trafił tutaj przez przypadek.

Drzwi się otworzyły. Spodziewał się Jeannie, zamiast niej ujrzał natomiast pracownika ochrony.

Mężczyzna znał go.

– Dobry wieczór, panie profesorze – powiedział. – Zobaczyłem światło i przyszedłem sprawdzić. Doktor Ferrami zostawia na ogół drzwi otwarte, kiedy tu pracuje.