Изменить стиль страницы

Bob przykleił nos do szyby i nie wyglądał na zainteresowanego.

Jechałam dalej Hamilton Street, kiedy zadzwoniła komórka.

· Cześć, laleczko – odezwał się Komandos. – Co masz dla mnie?

· Tylko podstawowe dane Cynthii Lotte. Chcesz wiedzieć, gdzie mieszka?

· Dalej.

· Wygląda nieźle w popielatym.

· To zaledwie utrzyma mnie przy życiu.

· Hm. Czyżbyś był dzisiaj w kiepskim humorze?

· Niezupełnie. Chciałbym cię prosić o przysługę. Chcę, żebyś przyjrzała się rezydencji w Deal od tyłu. Każdy z moich ludzi byłby podejrzany, ale kobieta spacerująca po plaży z psem nie powinna wzbudzić obaw w ochroniarzach Ramosa. Chciałbym, żebyś sprawdziła, jaki jest rozkład domu. Policz okna i drzwi.

Plaża publiczna była oddalona od rezydencji Ramosa o czterysta metrów. Zaparkowałam przy drodze i przeszliśmy z Bobem przez wąski pas wydm. Niebo było zachmurzone, a powietrze chłodniejsze niż w Trenton. Bob wystawił nos na wiatr i wyglądał na ożywionego, a ja zapięłam kurtkę pod samą szyję i żałowałam, że nie zabrałam ze sobą nic cieplejszego do ubrania. Większość tych kosztownych domów, które stały na wydmach, była zaryglowana i nikt w nich nie mieszkał. Przed nami z hukiem uderzały spienione szare fale. Kilka mew podskakiwało na granicy wody i piasku, a poza tym nie było nikogo. Tylko ja, Bob i te mewy.

Na horyzoncie pojawił się duży różowy dom, który był lepiej widoczny od strony plaży niż z ulicy. Widać było jak na dłoni większą część parteru i całe pierwsze piętro. Wzdłuż domu ciągnęła się weranda. Do głównego korpusu budynku przylegały dwa skrzydła. W skrzydle północnym, na poziomie parteru, znajdowały się garaże, a nad nimi prawdopodobnie sypialnie. Skrzydło południowe miało dwie wyższe kondygnacje i wyglądało na to, że jest to w całości część mieszkalna.

Brnęłam dalej przez piasek, nie chcąc wyglądać na zbyt ciekawską, chociaż właśnie liczyłam okna i drzwi. Po prostu jakaś kobieta spacerująca z psem, której marznie tyłek. Miałam ze sobą lornetkę, ale obawiałam się z niej skorzystać. Nie chciałam wzbudzić jakichkolwiek podejrzeń. Nie wiedziałam, czy ktoś przypadkiem nie obserwuje mnie przez okno. Bob skakał wokół mnie, nie myśląc o niczym oprócz radości przebywania na świeżym powietrzu. Przeszłam jeszcze wzdłuż kilku sąsiednich domów, narysowałam na kartce szkic budynku, zawróciłam i doszłam do wejścia na plażę publiczną, gdzie stał Błękit. Misja spełniona.

Wskoczyliśmy z Bobem do Wielkiego Błękitu i ruszyliśmy z turkotem w górę ulicy, mijając po raz ostatni dom Ramosa. Kiedy zatrzymałam się na rogu, jakiś facet koło sześćdziesiątki zeskoczył z krawężnika w moim kierunku. Miał na sobie dres i buty do joggingu. I machał rękami.

· Zatrzymaj się! – zawołał. – Zatrzymaj się na sekundę!

Mogłabym przysiąc, że to Alexander Ramos. Nie, to byłoby absurdalne.

Podbiegł do samochodu od mojej strony i zapukał w szybę.

· Masz papierosy? – zapytał.

· Cholera… hm, nie. Rzucił mi dwudziestkę.

· Podwieź mnie na nadbrzeże po papierosy. To zajmie tylko chwilę.

Lekki akcent. Te same ostre rysy twarzy. Ten sam wzrost i budowa ciała. Naprawdę wyglądał jak Alexander Ramos.

· Mieszka pan gdzieś w okolicy? – zapytałam go.

· Tak, mieszkam w tym cholernym różowym paskudztwie. A co to ma do rzeczy? Podwieziesz mnie czynie?

O Boże! To Ramos.

· Nie mam zwyczaju wpuszczać obcych mężczyzn do samochodu.

· Przestań chrzanić! Potrzebuję papierosów. Na tylnym siedzeniu masz dużego psa i wyglądasz mi na kogoś, kto ciągle wozi obcych facetów. Myślisz, że urodziłem się wczoraj?

· Wczoraj to chyba nie.

Otworzył drzwi od strony pasażera i wsiadł do samochodu.

· Bardzo śmieszne. Muszę jeździć na łebka z dowcipnisiami.

· Nie znam drogi. Gdzie pan kupuje te papierosy?

· Skręć za tym rogiem. Sklep jest jakieś pięćset metrów stąd.

· Jeśli to tylko pięćset metrów, to dlaczego nie wybrał się pan na piechotę?

· Mam swoje powody.

· Nikt nie wie, że pan pali, co? Lepiej, żeby nikt nie widział, jak pan idzie do sklepu?

· Cholerni lekarze. Powinienem to sprzedać. Nigdy go nie lubiłem, od samego początku, ale właśnie się ożeniłem, a moja żona musiała mieć ten dom. Wszystko, co miała, było różowe. – Zastanawiał się przez chwilę. – Jak ona miała na imię? Trixie? Trudie? Jezu, nawet nie mogę sobie przypomnieć.

· Nie może pan sobie przypomnieć imienia swojej żony?

· Miałem wiele żon. Mnóstwo. Cztery. Nie, poczekaj… pięć.

· A teraz jest pan żonaty? Pokręcił głową.

· Skończyłem z małżeństwami. W zeszłym roku miałem operację prostaty. Było, minęło, kobiety wychodziły za mnie dla moich jaj i pieniędzy. Teraz poślubiłyby mnie tylko dla pieniędzy. – Znów pokręcił głową. – Dosyć tego. Trzeba mieć zasady, wiesz?

Zatrzymałam się przy sklepie, a Ramos wyskoczył z samochodu.

· Nie odjeżdżaj. Zaraz wracam.

Część mojego ja pragnęła opuścić scenę. Tchórzliwa część. A druga część chciała brnąć w to dalej. Juhuu! Głupia część.

Dwie minuty później siedział już w samochodzie, zapalając papierosa.

· Hej – powiedziałam. – Nie ma palenia w samochodzie.

· Dam ci jeszcze jednego dwudziestaka.

· Nie chcę nawet tego pierwszego. Odpowiedź brzmi „nie”. Nie ma palenia w samochodzie.

· Nie cierpię tego kraju. Nikt tutaj nie potrafi żyć. Każdy pije cholerne odtłuszczone mleko. – Wskazał na boczną ulicę. – Skręć tam i wjedź w Shoreline Avenue.

· Dokąd jedziemy?

· Jest tam taki bar.

Tego mi tylko było trzeba. Żeby Hannibal wyszedł na poszukiwanie ojca i zastał nas na kumpelskiej pogawędce w barze.

· Nie wiem, czy to dobry pomysł.

· Pozwolisz mi palić w samochodzie?

· Nie.

· Więc idziemy do Sala.

· W porządku, podwiozę pana do Sala, ale nie wejdę.

· Jasne, że wejdziesz.

· Ale mój pies…

· Pies też może iść z nami. Kupię mu piwo i kanapkę.

Bar „U Sala” był ciemną klitką. Przez całą długość pomieszczenia ciągnął się bar. Na jego końcu siedziało dwóch starszych panów, popijając w milczeniu i oglądając telewizję. Na prawo od drzwi stały ciasno stłoczone trzy puste stoliki. Ramos usiadł przy jednym z nich.

Kelner bez pytania przyniósł mu butelkę ouzo i dwie szklaneczki. Żaden z nich się nie odezwał. Ramos wypił jednego; potem zapalił papierosa i głęboko się zaciągnął.

· Ach – powiedział na wydechu.

Czasami zazdroszczę ludziom, którzy palą. Wyglądają na takich szczęśliwych, kiedy wciągają do płuc pierwszy haust dymu. Nie przychodzi mi do gjowy zbyt wiele rzeczy, które mogłyby mnie aż tak uszczęśliwić. No, może tort urodzinowy.

Ramos nalał sobie drugą kolejkę i popchnął butelkę w moim kierunku.

· Nie, dziękuję – odmówiłam. – Prowadzę. Pokiwał głową.

· Kraj mięczaków. – Odepchnął od siebie szklaneczkę. – Nie zrozum mnie źle. Niektóre rzeczy mi się podobają. Lubię duże amerykańskie samochody. Lubię amerykańską piłkę nożną. No i lubię amerykańskie kobiety z dużymi cyckami.

O nie.

· Często pan jeździ okazją? – zapytałam go.

· Jak tylko mogę.

· Nie sądzi pan, że to niebezpieczne? Przypuśćmy, że trafi pan na jakiegoś świra? Wyjął z kieszeni kaliber 22.

· Zastrzelę go. – Położył broń na stole, zamknął oczy i znowu się zaciągnął. – Mieszkasz w okolicy?

· Nie. Czasami przyjeżdżam tutaj z psem na spacer. Lubi chodzić po plaży.

· A co to za plaster na policzku?

· Zacięłam się przy goleniu. Rzucił dwudziestkę na stół i wstał.

· Zacinaj się przy goleniu. Podobasz mi się. Jesteś w porządku. A teraz możesz mnie odwieźć do domu.

Wysadziłam go przy rezydencji, która sąsiadowała z jego domem.

· Wróć tutaj jutro – powiedział. – O tej samej godzinie. Może wynajmę cię na osobistego kierowcę.

Kiedy weszliśmy do domu, babcia nakrywała do stołu. Księżyc siedział rozwalony na kanapie, oglądając telewizję.

· Hej – przywitał mnie. – Jak leci?