Изменить стиль страницы

· A kiedy będzie?

· Trudno powiedzieć. Dzisiaj jest w sądzie.

Nie miała obrączki na palcu. I nie wyglądała na głęboko zasmuconą. Mało tego, wyglądała na w pełni szczęśliwą, może z małym wyjątkiem: że zwariowana eksżona Dicka jest właśnie w jej biurze.

Spojrzałam z udawanym podziwem na część recepcyjną biura.

· Jak tu miło. Praca w takim miejscu musi być wspaniała.

· Przeważnie.

Odebrałam to jako „prawie zawsze, z wyjątkiem tej chwili”.

· Sądzę, że to bardzo dobre miejsce pracy dla niezamężnych kobiet. Pewnie masz okazję spotykać wielu mężczyzn?

· Do czego zmierzasz?

· No cóż, właśnie myślałam o Homerze Ramosie. Wiesz, zastanawiałam się, czy poznałaś go tutaj.

Na chwilę zapadła głucha cisza i mogłabym przysiąc, że słyszałam, jak wali jej serce. Nie odezwała się ani słowem. Nie wiedziałam, co dzieje się w jej umyśle, ale łamałam sobie nad tym głowę. Pytanie o Homera Ramosa zabrzmiało trochę bardziej obraźliwie, niż planowałam, i czułam się jakoś niezręcznie. Zwykle bywam grubiańska jedynie w myślach.

Cynthia Lotte pozbierała się i spojrzała mi prosto w oczy. Miała poważny wyraz twarzy i opanowany głos.

· Nie chcę zmieniać tematu – powiedziała – ale czy nie próbowałaś zatuszować tego pryszcza korektorem? Wzięłam głębszy oddech.

· Nie. Nie sądziłam…

· Musisz uważać, bo jak pryszcz robi się taki duży, czerwony i jest wypełniony ropą, to może po nim zostać blizna.

Ręce powędrowały w kierunku twarzy, zanim zdołałam je zatrzymać. Ludzie, ona ma rację! Pryszcz był ogromny. Powiększał się. Niech to diabli! Uruchomił mi się alarm krytycznych sytuacji i do mózgu została wysłana wiadomość następującej treści: „Wiać! Kryć się!”.

· Muszę już iść – oświadczyłam, wycofując się. – Powiedz Dickowi, że nie miałam nic pilnego. Po prostu byłam w okolicy i chciałam się przywitać.

Wyszłam, dotarłam do schodów i pognałam przez hol do drzwi wyjściowych. Wpadłam do buicka i nachyliłam się do lusterka, żeby obejrzeć pryszcz.

Obrzydliwe!

Oparłam się o siedzenie i zamknęłam oczy. Nie dość, że miałam ohydny wyprysk, to jeszcze Cynthia Lotte spuściła mnie po brzytwie. Nie dowiedziałam się niczego dla Komandosa. Wiedziałam na temat Cynthii jedynie to, że nieźle wygląda w popielatym i że nadepnęła mi na odcisk. Wystarczyła jedna wzmianka o moim syfku i już byłam za drzwiami.

Popatrzyłam za siebie, na Shuman Building, zastanawiając się, czy Ramos prowadził jakieś interesy z firmą Dicka. I co to były za interesy? Wtedy wydawałoby się prawdopodobne, że Lotte poznała Ramosa w biurze. Oczywiście, mogła równie dobrze spotkać go na ulicy. Budynek, w którym mieściło się biuro Ramosa, stał o jeden dom dalej.

Włączyłam silnik i przejechałam powoli obok budynku Ramosa. Usunięto już taśmę policyjną, a w holu było widać pracowników. Podjazd zastawiono samochodami firm remontowych.

Przejechałam z powrotem przez miasto i zatrzymałam się przy Radio Shack na Trzeciej.

· Potrzebuję jakiegoś alarmu – zwróciłam się do dzieciaka w recepcji. – Nic nadzwyczajnego. Po prostu chodzi o coś, co da mi znać, kiedy ktoś będzie otwierał drzwi do mego mieszkania. I przestań się gapić na mój policzek!

· Nie gapiłem się na pani policzek. Słowo! Nawet nie zauważyłem tego wielkiego pryszcza.

Pół godziny później jechałam do biura, żeby odebrać Boba. Na tylnym siedzeniu, schowany w małej torebce, leżał mały wykrywacz ruchu, przeznaczony do moich drzwi wejściowych. Powiedziałam sobie, że potrzebuję go dla poczucia bezpieczeństwa, ale prawda była taka, że kupiłam go tylko w jednym celu: żeby ostrzegał mnie zawsze, gdy Komandos włamuje się do mojego mieszkania. Ale do czego był mi potrzebny ten alarm? Czy się bałam? Nie. Chociaż Komandos czasami bywał przerażający. A może chodziło o brak zaufania? Nie. Ufałam Komandosowi. Tak naprawdę kupiłam ten alarm, ponieważ chociaż raz chciałam mieć przewagę. Fakt, że Komandos wchodzi do mojego mieszkania, nawet mnie nie budząc, doprowadzał mnie do szału.

Zatrzymałam się przy barze i kupiłam pudełko skrzydełek z kurczaka na lunch. Pomyślałam sobie, że to będzie najlepsze dla Boba. Żadnych większych kości, po których mógłby zwymiotować.

Wszystkie twarze rozpromieniły się, kiedy pojawiłam się w drzwiach z pudełkiem skrzydełek z kurczaka.

· Właśnie mieliśmy z Bobem ochotę na kurczaka -oświadczyła Lula. – Czytasz w naszych myślach.

Zdjęłam pokrywkę z pudełka, położyłam ją na podłodze i rzuciłam na nią garść skrzydełek. Wzięłam sobie jedno, a resztę oddałam Luli i Connie. Potem zadzwoniłam do swojej kuzynki Bunny, która pracuje w dziale kredytów.

· Co masz na temat Cynthii Lotte? – zapytałam ją. Oddzwoniła błyskawicznie.

· Niewiele – powiedziała. – Ostatnio wzięła kredyt na samochód. Płaci raty w terminie. Wszystko u niej w porządku. Mieszka w Ewing. – Na chwilę w słuchawce zapadła cisza. – A czego właściwie szukasz?

· Nie wiem. Ona pracuje dla Dicka.

· Ach. – Tak jakby to wszystko tłumaczyło.

Wzięłam adres i telefon do Lotte i pożegnałam się z Bunny.

Następną osobą, do której zadzwoniłam, był Morelli. Żaden z jego numerów nie odpowiadał, więc wysłałam mu wiadomość na pager.

· To zabawne – powiedziała Lula. – Nie kładłaś tych skrzydełek na pokrywkę od pudełka? Nie mogę jej nigdzie znaleźć.

Wszyscy popatrzyli na Boba. Z pyska wystawał mu kawałek kartonu.

· O kurna – zachwyciła się Lula. – Przy nim jestem cieniasem.

· Czy zauważyłaś u mnie coś niezwykłego? – zapytałam.

· Tylko to, że wyhodowałaś na policzku dużego syfa. Pewnie masz te dni, hm?

· To stres! – Wsadziłam głowę do torebki, szukając korektora. Latarka, szczotka do włosów, szminka, guma do żucia Juicy Fruit, rewolwer, chusteczki, balsam do rąk, sprej. Korektora nie było.

· Mam plaster – powiedziała Connie. – Mogłabyś spróbować zakleić go plastrem. Przykleiłam plaster na pryszcz.

· Już lepiej – orzekła Lula. – Teraz wygląda tak, jakbyś się zacięła przy goleniu. Wspaniale.

· Zanim zapomnę – dodała Connie. – Jak rozmawiałaś z tym biurem kredytowym, dzwonili w sprawie Komandosa. Rozesłano list gończy w związku z morderstwem Rarnosa.

· Co tam napisali? – zapytałam.

· Poszukiwany w celu przesłuchania.

· Tak samo się zaczęło z OJ. Simpsonem – powiedziała Lula. – Mieli zamiar go tylko przesłuchać. I patrzcie, jak to się skończyło.

Chciałam sprawdzić dom Hannibala, nie ciągnąc za sobą Habiba i Mitchella.

· Muszę zrobić małą dywersję – zwróciłam się do Luli. – Mianowicie pozbyć się tych gości z latającego dywanu.

· Chodzi ci o to, żeby się ich pozbyć? Czy nie chcesz, żeby się za tobą włóczyli?

· Nie chcę, żeby się za mną włóczyli.

· Skoro tak, to dziecinnie proste. – Wyjęła z szuflady kaliber 45. – Po prostu przestrzelę im opony.

· Nie! Żadnego strzelania!

· Te twoje zasady! – obruszyła się Lula. Yinnie wyjrzał z gabinetu.

· A może numer z płonącą torbą? Obróciłyśmy głowy w jego stronę.

· To taki kawał, który zwykle robi się na czyjejś werandzie – powiedział Yinnie. – Wkładasz do torby psie kupy. Stawiasz torbę na werandzie takiego frajera i dzwonisz do drzwi. A potem podpalasz torbę i wiejesz stamtąd na złamanie karku. Naiwniak otwiera drzwi, widzi płonącą torbę i zaczyna po niej deptać, żeby ugasić ogień.

· I co dalej?

· A potem ma buty upaprane psimi kupami – dokończył Yinnie. – Gdybyś zrobiła taki numer tym kolesiom, mieliby buty upaprane psimi kupami, to zaprzątnęłoby ich uwagę, a ty mogłabyś uciec.

· Tylko że nie mamy werandy – zauważyła Lula.

· Zróbcie użytek z wyobraźni! – poradził Yinnie. -Możesz to położyć za samochodem. Potem wymkniesz się chyłkiem, a ktoś z biura krzyknie do nich, że coś się pali pod ich wozem.

· Nawet mi się to podoba – rzekła z uznaniem Lula. -Tylko jeszcze potrzebujemy trochę psich odchodów. Wszyscy popatrzyli na Boba.

Connie wyjęła z dolnej szuflady swojego biurka brązową papierową torbę na lunch.