Изменить стиль страницы

A Moro przechytrzywszy w ten sposób owych mecenasów, których pokonał ich własną głupotą i obłudą, zamykał się we wnętrzu szumiącego kolosa i prowadził tam interesujące go badania. Od czasu do czasu urządzał dla władcy i dostojników widowiskowe pokazy działania cudownej, niezwykłej broni. Wtedy brzeg morza stawał się areną niezwykłych, barwnych wybuchów, kolorowe mgły snuły się nad powierzchnią przestrzeni, a czarne pociski przebijając granicę wszechświata znikały w jego głębinach, by stać się potokiem meteorów. Bluzgająca dymem i ogniem maszyna syczała niczym mokry fajerwerk i wyrzucała snopy złotych i liliowych iskier, w których blasku ukontentowany tan odjeżdżał do swego zamku. Trwało to przez wiele wartości entropii i Moro zbliżał się już do końca swojej Teorii Względności Przestrzeni, gdy na rozkaz Inkwizycji został aresztowany i stawiony przed władcę. Wielki Archipolita oskarżał go o oszukiwanie najwyższego majestatu i prowadzenie zakazanych badań. Za zbrodnie owe miał zapłacić głową.

Ojciec znów urwał swoją opowieść i zapatrzył się w metaprzestrzenne niebo. Światłość stała w zenicie. – Trzeba wybrać sieć! – powiedział niespodziewanie i powstał szybko z ławki. Arpo opuścił żagiel i obaj zaczęli ciągnąć szorstkie i mokre liny wyłaniające się spod powierzchni przestrzeni. Z początku szło łatwo i kolejne bojki stukając o burtę wpadały do wnętrza łodzi, a potem wysiłek stawał się coraz większy i rósł opór naprężając ich mięśnie do granic wytrzymałości. Trzeszczały ich ramiona i barki.

Połów wydawał się obfity. Wreszcie we wspólnym gargantuicznym wysiłku, co im czerwoną chmurę stawił przed oczy, wyciągnęli całą sieć wraz z jej połyskliwą zawartością na pokład i stali chwilę w mokrym szeleście ryb, oddychając ciężko. Arpo, który był bardziej zmęczony niż ojciec, opadł nawet na drgającą, srebrną masę i leżał tak jakiś czas bez ruchu, podczas gdy stary zdejmował wieka z_ beczek. Potem nie odzywając się do siebie zaczęli sortować ryby według wielkości, wyrzucając drobiazg za burtę.

Światłość przetoczyła się już na drugą stronę nieba, gdy skończyli pracę. Trwałaby krócej, gdyby nie to, iż ojciec nie wrzucał ryb z rozmachem do beczek, lecz je tam starannie i niemal czule układał. Arpo nie wiedział, czemu ojciec tak postępuje, lecz widząc to od samego zarania wspólnych połowów nie dziwił się już temu. Dawniej był dumny, że sam potrafi załadować pięć beczek, podczas gdy ojciec tylko trzy, ale potem zaczął się i w tym niezrozumiałym postępowaniu starego rybaka dopatrywać jakiejś tajemnicy.

Zmierzch nadchodził i w metaprzestrzeni rósł zamęt i niepokój. Wszechświat się burzył, a coraz większe i gwałtowniejsze fale przestrzeni kołysały ich łódź. Był to nieomylny znak, że zbliża się wiatr wschodni, który miał ich na powrót zagnać do domu. Atakujące ich fale, awangarda wiatru, rosły coraz bardziej, aż wreszcie i on sam nadleciał szarpiąc z łopotem żagiel. Maszt zatrzeszczał złowieszczo, wygiął się i wreszcie gdy myśleli już, że pęknie, wyprostował się dumnie. Kuter ruszył gwałtownie. Wracali do brzegu w odwrotnym szyku: teraz Arpo i jego ojciec byli na końcu flotylli.

Stary rybak usiadł przy sterze i zadumał się nad czymś, a Arpo wpółleżąc na pokładzie opierał głowę o jego kolana. Łódź kołysała mocno, a wszechświat bulgotał pod nią i szumiał coraz groźniej. Nie trwożyli się tym. Tak było każdego dnia. Fale, które ich teraz popychały do brzegu, zwiększając jeszcze chyżość niewielkiego stateczku, powstawały daleko, tam gdzie rodziły się wiatry, gdzie jeszcze żaden rybak nie wypłynął. Jak zawsze, zanim dopłyną do brzegu, powierzchnia przestrzeni uspokoi się, wygładzi i będzie leniwie łasić się do piaszczystej plaży.

– Ojcze, co się stało z Moro?

Rybak nie odpowiedział od razu. Wpatrzony w posępniejącą ciemność przed dziobem łodzi zdawał się głuchy i pochłonięty własnymi myślami.

Wreszcie rzekł:

– A jak sądzisz, Arpo? Co się z nim stało?

– On zginął, prawda, ojcze?

Stary skinął głową.

– Zginął, ale nie tak, jak sądzisz. Nie został ścięty ani uwięziony. Fizycznie żyje nadal, ale dusza w nim umarła. Gdy rzucono go związanego i pobitego przed tronem tana, sądził, że przyszła na niego ostatnia wartość entropii. Tak się jednak nie stało. Duchowni z Wielkim Inkwizytorem na czele zażądali, by im powiedział, co wie. Uczynił tak, łudząc się, że ich przekona. "Żyjemy w pięciowymiarowym kosmosie" – powiedział Moro. – "Umiemy poruszać się wzdłuż czterech jego wektorów. Tylko piąty wymiar, entropia, jest nam nieposłuszny, gdyż starzejemy się nawet wtedy, gdy posuwamy się przeciwnie do osi czasu. Z moich dociekań wynika, że nasz kosmos, nasz świat, nie jest jedynym, raczej jednym z nieskończonej ilości wszechświatów, które w dodatku znajdują się w tym samym miejscu przenikając się wzajemnie. Jak to możliwe? Wyobraźmy sobie punkt materialny – to jest najmniejszy z możliwych wymiarów, nazwałem go wymiarem zerowym, a jego potencjalnych mieszkańców – zerowcami. Z takich punktów można złożyć linię – i mamy wszechświat liniowy, jednowymiarowy z liniowcami wewnątrz, a gdy im ciasno, dodajmy drugi wymiar, niech to będzie szerokość i mamy dwuwymiarowców – powierzchniowców. By i tym nie było ciasno – zaczną się wspinać w górę i mamy już bryłowców. Dodajmy czas – są czasowcy, potem entropie i jesteśmy my. A wszystko to w jednym i tym samym miejscu, w obrębie jednego wszechświata wszechświatów. A co jest ponad nami? Na pewno dalsze wymiary piętrzą się tam niczym schody wysokie i nieskończone".

Tak mówił Moro, młody mistrz, i tan zadrżał, gdyż z całej przemowy zrozumiał to jedno, iż po jego komnacie mogą w tej chwili przechadzać się niewidoczni i niedosiężni sześciowymiarowcy. I z tego strachu wielkiego kazał ściąć uczonego.

Sprzeciwił się temu, o dziwo, sam Archipolita dowodząc, jakoby ścięcie człowieka otaczanego do tej pory łaskami i zaufaniem mogło wywrzeć złe wrażenie. Skłonił władcę, by skazał Moro na zesłanie i uczynił go rybakiem. W tym postępku objawiła się cała nienawiść mściwego starucha, gdyż chcąc wziąć odwet na bystrym młodziku, który go przez tyle entropii za nos wodził, i rozumiał w lot, iż będzie to dlań największa kara. Bo czymże się teraz jawiły przed jego oczyma te długonie, te dziwnokształtne ryby, które łowimy? Niczym innym, tylko pojazdami kosmicznymi czasowców, poruszających się po swoim wszechświecie, który dla nas jest morzem!

Ojciec zamilkł, a Arpo z wrażenia nie mógł nic powiedzieć. Wreszcie się przemógł i zapytał:

– Czy ty znasz Moro? Czy żyje na naszym brzegu?

– Tak. I ty go również znasz, bo to ja jestem mistrzem Moro.

Arpo zerwał się na równe nogi i niemal natychmiast usiadł z powi'otem.

– Ty?

– Tak. Temu właśnie zawdzięczasz, że musisz codziennie wypływać we wszechświat, bo ani nienawiść, ani strach tana Kawdoru nie minęły.

– A Karo? Co się z nim stało?

Rybak westchnął głęboko.

Śmierć Kara to moja wina.

– Co ty mówisz, ojcze? To niemożliwe.

– To pewne. Nie dość dobrze strzegłem swoich zapisków, które udało mi się schować przed zachłanną inkwizycją, a które znalazł mój syn i przeczytał. Zrozumiał i domyślił się, kim jestem. W swym młodzieńczym entuzjazmie nie mógł mi wybaczyć, iż dla zachowania życia wyrzekłem się prawdy. Nie, nie gardził mną, ale i nie szanował. Nie mógł mieszkać pod jednym dachem ze mną i odszedł, by głosić prawdę. On zginął za mnie, rozumiesz? I to jest najstraszniejsze, że poświęcił swoje młode życie, gdy mnie żal moich starych lat! Chciał uratować za mnie mój honor. Gdy zginął z rąk siepaczy kawdorskiego władcy, moja dusza umarła po raz drugi.

Zapadło milczenie, powierzchnia przestrzeni uspokajała się.

– Czy i ty gardzisz mną, Arpo? Za to, że jestem tchórzem?

Arpo nie odezwał się, tylko oparł swoją rękę na dłoni ojca trzymającej ster.

W dali przed nimi widać było światła osady.