Изменить стиль страницы

Leży pod ulewą gwiazd owinięty dwoma kocami i długo nie może zasnąć. Gdzieś po drugiej stronie gór nieme błyskawice ślizgają się po niebie zapalając na krzakach i głazach srebrzyste iskierki. Powietrze jest czyste, niewyczuwalne. Takich chwil nie można opowiedzieć, trzeba je po prostu przeżyć. Ma wrażenie, że jest mu dane oglądać coś nieskończenie czystego,. nie skażonego spojrzeniami milionów oczu. W tych górach tak długo nie było nikogo.

Idzie wyprężonym ku słońcu żebrem skalnym trzymając się skały stopami i dłońmi. Wyryty palcem olbrzyma żleb po prawej stronie pokryty jest rumowiskiem pokruszonych głazów. Z drugiej strony wzrok napotyka szerokie pola kamieni. Przychodzi mu na myśl, że pod nimi musi spoczywać na całą szerokość zbocza olbrzymia kamienna tablica z wypisanym sensem życia. Z jakąż chęcią zepchnąłby wszystkie głazy w dół i z odkrytą głową przeczytałby te jedyne, niepowtarzalne słowa. Na razie zgrzyta zębami, śmieje się, sapie, ale jak mrówka wyszukując drogę, pnie się ku górze. Tam zaś z niewiarygodną prędkością wiatr gna chmury za wierzchołek.

Zostawia plecak. Nie chce, nie ma sił nieść go dalej; on – wynaturzony produkt miasta. To klęska, to porażka, ale jakby nieświadom tego pnie się dalej. Za nim, w dole, słońce oblewa ziemię złotem; ten obraz wydaje się tak odległy. Żeby zrozumieć ludzi, żeby zrozumieć świat, trzeba od niego odejść, tylko decydując się na to, należy chociażby w zarysie oczekiwać odpowiedzi. Nie wolno dać się zaskoczyć, bo wtedy… Wtedy wszystko pójdzie na marne.

Jeszcze nie może uwierzyć, co to znaczy. Dlaczego idzie się łatwiej i dlaczego za tym wzniesieniem nie wyłania się dalsza partia drogi. Ugięte nogi z ulgą przyjmują płaski teren wieńczący szczyt. Zataczając się, pijany szczęściem, opiera ręce o głaz. Nareszcie koniec mordęgi, koniec cierpień, koniec wszystkiego. Tuli policzek do chropowatego kamienia, niemal liże jego powierzchnię. Szczyt góry. Patrzy dalej przed siebie. Tam można już tylko iść w dół. Widzi olbrzymią, zalaną słońcem równinę, rzeki i cienkie pasemka dróg. Na horyzoncie leży ciemna plama chmury, a może… Dopiero wtedy zauważa, że nie jest sam. Po drugiej stronie wierzchołka stoi człowiek. Ubrany w dziwny ciemny kombinezon, patrzy nad ramieniem Jana. Patrzy na leżący w dole las. Dopiero wtedy ich spojrzenia krzyżują się. Mają obydwaj zamglone szare oczy, zmęczone twarze i kurczowo ściskające próżnię dłonie. Instynktem Jan odgaduje, że w dole czeka na tamtego ukryta nad obcą rzeką łódź, którą przybył ze swojego miasta. Stwierdza to, i nic więcej nie przychodzi mu go głowy. W górze krzyczy samotny, przeraźliwie samotny orzeł. Jak w olśnieniu Jan rozumie, co musi, co powinien zrobić.

Jak na komendę odwracają się obaj i wracają swoimi drogami. Noga za nogą schodzą w dół do swoich łodzi, swoich rzek i swoich miast. Ptak wisi jakiś czas nad pustym wierzchołkiem, aby z wrzaskiem rozpaczy zanurkować w nadpływającej z pustki mgle. Jego krzyk daremnie obija się o ściany kamiennego więzienia.

Droga powrotna minęła spokojnie, bez żadnych zakłóceń. Łódź spisywała się dobrze i sądził, że opinia, jaką jej wystawi, zmieni decyzję Komisji Rozwoju. Trzydzieści Sześć lat to wystarczająco duży okres czekania dla tak pożytecznego wynalazku. Nie był technikiem, lecz miał wrażenie, że barki zaopatrzone w nowy silnik szybko zdystansują klasyczne parowce. Może należało zrobić parę ulepszeń. Na przykład, zaradzić konieczności stopowania przy rozkręcaniu koła. W sumie był to drobiazg. Niemniej myślenie o takich drobiazgach skracało podróż.

Raz tylko wytrąciło go coś z równowagi. Gdy wpływał do lasu, wpadło mu w oko wzgórze, na którym przedtem dopatrywał się ruin. Bzdura! Musiał być chyba niespełna rozumu, aby w tych skałach rozpoznać dzieło rąk ludzkich, kamienie jak kamienie, nic ponadto. Gdyby się rozejrzał po okolicy, z pewnością znalazłby jeszcze parę takich "warowni".

Następne dni minęły jak z bicza strzelił. Płynąc z prądem minął równinę, ostatnie pasmo wzgórz i wpłynął na szerokie zakole rzeki. Jeszcze dzień i dojrzał zbitą z omszałych pali przystań kopalni. Z zadowoleniem spostrzegł, że czeka tam na niego mały komitet powitalny. Musieli już wcześniej dostrzec go na rzece. W końcu nie od parady mieli obok przystani kilkunastometrową wieżę obserwacyjną. Z miejsca zasypali go pytaniami. Podróż wywołała duże zainteresowanie w mieście. Podobno robiono zakłady, czy nowy silnik podoła wymaganiom i czy młody Roner zniesie trudy podróży. Jan uroczyście zapewnił wszystkich, że łódź zdała egzamin, a on osobiście postara się przeforsować budowę pierwszych statków. To oświadczenie przywitano gromkimi brawami. Młody chłopiec na brzegu, w typowej czapeczce telegrafisty, spytał, czy ma wysłać wiadomość do miasta. Jan naturalnie zgodził się. Chłopak przecisnął się przez tłum i pędem ruszył ku domowi z telegrafem. Tam, obgryzając zaciekle obsadkę pióra, ułożył treść depeszy. Szybko wystukał ją kluczem i poczekał na potwierdzenie. Potem wyszedł na dwór. Nie chciało mu się wracać na brzeg. Dlatego przeciął drogę i trawą zszedł nad kanał łączący rzekę z kopalnią. Woda była tu mętna i zajeżdżała zjełczałym tłuszczem. Mimo to zawsze znajdowali się chętni do połowu ryb. Chociażby teraz pływał tam łódką starszy mężczyzna i łapał duże sztuki starym sposobem. Co jakiś czas, opierając podbierak o dno, wycierał rękawem czoło i pociągał z owiniętej szmatami butelki. Dzięki nim herbata miała dobry smak i ciągle była chłodna. Potem zanurzył siatkę w wodzie przeczesując toń. Zawsze o tej porze łowił bliżej głównego nurtu, lecz dzisiaj panował tam za duży hałas. Ale i tutaj ryby brały, o właśnie! Srebrzyste ciało zatrzepotało w sieci. Głupia ryba. Gdyby zebrała siły i skoczyła w górę, z łatwością wpadłaby do wody. Gwałtownym ruchem strząsnął zdobycz na dno łódki, a potem zanurzył podbierak ponownie. Ryby brały jak nigdy.

Posłaniec – Andrzej Drzewiński

Artemid już od dłuższego czasu myślał tylko o jednym. Celny kopniak żołnierza kanejskiego wstrząsnął wnętrznościami. Zmusił do wyłącznego poświęcenia się bólowi, sadystycznie wzmaganemu przez rwanie przywiązanych do włóczni rąk i nóg. Otworzył oczy. W chaotycznym świetle pochodni nie mógł dojrzeć celu, ku któremu był niesiony, ale na cóż mógł liczyć on, pokonany żołnierz. Jęknął na moment obudzoną wściekłością. Tak się dać podejść, całkowita klęska armii, wszyscy zabici. Gdyby nie martwy koń, który go nakrył zdychającym ciałem…

Cisza świadczyła, że znalazł się na miejscu przeznaczenia. Tamci z kimś rozmawiali, nie rozumiał ich języka. Rozpoznał jednak pijacki bełkot i człowiek cuchnący nie sfermentowanym piwem przystawił mu żagiew nieomal do twarzy. Zaskwierczały przypalone włosy, a ciało wygięło się próbując ujść ogniowi. Szyderczy śmiech i ktoś splunął mu w twarz, lecz chybił. Jeden z tragarzy postawił koniec włóczni na ziemi i ciało Artemida zsunęło się w bolesnym upadku. Skrzypnęły zawiasy i jednym mocnym wyrzutem został ciśnięty do środka. Zamknęli go.

Podłoga cuchnęła zwierzęcymi odchodami i brudem, łańcuch, czy też uprząż, wbijała się w brzuch, jednak brakowało mu sił, aby przewrócić się na plecy. W pierwszej chwili sądził, że jest w lochu czy piwnicy i dopiero po jakimś czasie przyjmujące ciemność oczy dostrzegły stojące przy ścianach koryta. Lecz nie to było najistotniejsze. W kącie, oświetleni smugą księżycowego światła, siedzieli ludzie. Jeden z nich, jak monstrualny pająk sunął ku niemu.

– Kim jesteś? – pytanie to padło w ojczystym języku.

– Centurion Artemid. Ty zaś kim jesteś?

– Żołnierz, nazywają mnie Plebo.

Mówiąc to sprawdził jego więzy, a potem nie wiadomo skąd wyciągniętym ostrzem przeciął sznury. Artemid uniósł się i sycząc z bólu zaczął odrywać wżarte w ciało konopne włókna.