Изменить стиль страницы

– Ty… ty… – dławił się. – Czymże jesteś, kto ci dał prawo?

Lukjusz gwałtownym ruchem chwycił go obydwoma dłońmi za włosy i przyciągnął do siebie.

– Uspokój się, szaleńcze – szepnął mu do ucha. – I nie bluźnij.

Artemid daremnie próbował uwolnić się z niespodziewanie silnego chwytu. Wilgotny oddech muskał mu twarz.

– Czego ty od nich oczekujesz? Są przyuczeni do walki, a nie do podejmowania zawiłych decyzji. Teraz muszą sami to przemyśleć i sami dojść do tego. Rozkazem ich nie zmusisz.

Puścił jego głowę.

– Na mnie też nie pluj.

Artemid odskoczył.

– Więc rób – wydyszał – rób coś.

Lukjusz bez słowa wyciągnął w górę, ku smudze światła dłoń, a drugą zaczął coś zsuwać z palca. Jeszcze moment i trzymał w ręku pierścień. Zwykły, miedziany. nie wzbudzający pożądania w rabusiach.

– Oczywiście nie wiesz, co to jest?

Pokręcił głową.

– Co widzisz z dołu?

Zbliżył twarz.

– Mały kołeczek.

– Zgadza się. Jeśli go wyciągniesz, najlepiej zębami, u góry wysunie się kolec. Biada temu, kto się nim ukłuje.

Artemid z wrażenia przestał oddychać.

– Wystarczyłoby tym… – wydusił.

– Zgadza się. Osteron. po jednym ukłuciu padnie martwy. Na to nie ma ratunku.

– Skąd to masz?

– Każdy z trybunów posiada coś takiego; na wszelki wypadek – dodał i rzucił przedmiot na dłoń Artemida. Ten omal go nie upuścił.

– Jak to… dajesz mi go?

– Bierz. Tobie bardziej się przyda.

– Ale przecież równie dobrze mogą wybrać ciebie.

Lukjusz skrzywił się i dłuższą chwilę obserwował coraz słabszą smugę światła.

– Czy naprawdę chcesz mnie zmusić do tego, abym powiedział, że mój wybór nie będzie miał dla sprawy żadnego znaczenia?

Opierając się o jego ramiona powstał.

– Śpij i niech bogowie mają cię w opiece.

Artemid został na jego miejscu i z uwagą obserwował niknącą sylwetkę. Nie udało mu się dostrzec twarzy.

Obudził go nienaturalny, piskliwy głos, który wrzeszczał i starał się być groźny. Odchrząknął podły smak w gardle i skoncentrował wzrok na przybyłych. Źródłem hałasu był stojący przed dwoma Kanejczykami tłumacz.

– Wstańcie wreszcie, psubraty! Tu idzie o wasze życie.

Ociągając zebrali się w świetle drzwi. Najwyższy rangą Kanejczyk miał nieduże oczy i obwisły lewy policzek, ślad dawnego cięcia. Tłumacz wyszczekał jego słowa.

– Dostojność pyta się, ilu was jest?

Artemid zerknął na Lukjusza, lecz ten stał sztywny i milczący.

– Siedmiu – odparł ktoś z tyłu. – Jest nas tylko siedmiu.

Artemid nie zmiażdżył Plebo wzrokiem tylko dlatego, iż dostrzegł strach na twarzy tłumacza. Aż dziw, że człowiek może się tak szybko spocić.

– Jak to siedmiu? – rozbiegły mu się oczy. – Ktoś uciekł?

Kanejczycy również okazali zaniepokojenie, lecz umilkli, gdy jeńcy rozstąpili się na boki. Można było teraz dostrzec leżącego człowieka. Głowę miał tak przechyloną ku tyłowi, iż grdyka celowała prosto w powałę, zasłaniając twarz. Okryta rdzawymi szmatami klatka piersiowa była nieruchoma. Kanejczyk, ten z blizną, wzruszył ramionami i uniósł rękę. Stojący za nim kusznicy chwycili leżącego za nogi i wywlekli na zewnątrz. Ponownie zaszczekał tłumacz.

– Jego najwyższa dostojność wódz Osteron postanowił darować jednemu z was, niegodnych, życie.

Artemid spojrzał kącikiem oka na Lukjusza. Trybun miał dumnie uniesioną twarz.

– Aby dać wam wszystkim równe szanse, zostaniecie poddani próbie – ponownie odezwał się tłumacz. – Wojska wielkiej armii kanejskiej zostaną w tej okolicy przez jakiś czas, aby nabrać sił do ostatecznego pokonania waszego władcy. W tym czasie zbudujemy arenę, na której stoczycie między sobą walkę. Kto przeżyje, ten będzie wolny.

Tłumaczowi jarzyły się w podnieceniu oczy i zanim przełożył ostatnie słowa, dodał coś od siebie.

– Wy świnie! Będziecie tańczyć jak osły w cyrku – otarł nos rękawem. – Teraz zostaniecie rozdzieleni, abyście przypadkiem nie doszli do porozumienia psującego widowisko.

Wystawił żółte-łopaty zębów i strzyknął śliną. Oficerowie odsunęli się ustępując miejsca kusznikom. Nie szczędząc kopniaków i wyzwisk wypędzili więźniów na dwór. Lukjusz ani słowem nie odezwał się, kiedy mu ściągano łańcuch. Inni również milczeli.

Przez całe dwa tygodnie, które przyszło mu spędzić w namiocie, nie odezwał się ani słowem. Lecz opłaciło mu się to. Po dniach przemyśleń upewnił się w jednym. Pokona wszystkich, musi to zrobić, a później zabije Osterona. Wiedział dokładnie, jak to zrobi. Gdy ten przyłoży rozżarzone żelazo do ramienia, z pewnością będzie spoglądał mu w twarz oczekując grymasu bólu, a wtedy jeden cios i imperium kanejskie upadnie w proch.

Jeszcze się uśmiechał, gdy gwałtownie odskoczyła zasłona. Przyszli. Mrużąc oczy od dawno nie oglądanego słońca stąpał niepewnie za strażnikiem. Suche powietrze uniosło spod stóp kłęby brunatnego kurzu. Skojarzył sobie, że przez cały okres niewoli była upalna, bezdeszczowa pogoda.

Potknął się i łapiąc równowagę jakby odzyskał słuch. Usłyszał bliski szmer tysięcy ludzi. Zasłaniając oczy można było dojrzeć, iż zbocza wąwozu, ku któremu podążali, obsadzone są morzem głów kanejskich żołnierzy. Zaklął bezsilnie i potknął się po raz wtóry. Wtedy dojrzał innych: Lukjusza, Plebo i tamtych, których imion nie dane mu było poznać. Nie powitali się nawet. Po co?

Ściany wąwozu coraz wyraźniej zamykały pas nieba i coraz pewniejszym stawał się plan Kanejczyków. Szli ku rzędom ceglanych murów pokrywających cały środek wąwozu. Żółta barwa ścian tylko nieznacznie odróżniała się od podłoża, wszystko było-suche, jałowe i monotonne. Ryk kanejskich żołnierzy narastał, spadło kilka kamieni. Lecz gest stojącego na skalnej półce człowieka uciszył tłum i uświadomił Artemidowi władzę Osterona. W dusznej ciszy podeszli do ceglanego labiryntu. Pod pierwszym murem leżała broń: włócznie, tarcze i miecze. Stał przy nich oficer z blizną na policzku.

– Zostaniecie poddani próbie – zaszczekał tłumacz zza jego pleców. – Każdy z was może wybrać dowolny rodzaj i ilość broni. Wejdziecie do labiryntu jednocześnie, każdy przez inne wejście. Macie walczyć…

Tu Kanejczyk uniósł rękę i szyderczym wzrokiem omiótł zbocza.

– Macie walczyć na śmierć i życie, dając przykład naszym żołnierzom. Ktokolwiek będzie próbował opuścić labirynt przed zachodem słońca, zginie. Moi kusznicy już się o to postarają.

Jakby na pokaz stojący dotąd z boku żołnierze z kołczanami na plecach zaczęli ostentacyjnie kręcić korbami. Cięciwy niemile skrzypiały.

– O zachodzie słońca, gdy rozlegnie się głos trąb, ten który ocaleje, będzie mógł wyjść. Ale tylko jeden. Gdy wyjdzie dwóch, obydwaj zginą.

Oficer zakaszlał i spłukał gardło winem z podanego przez tłumacza bukłaka. Następnie skinieniem ręki zachęcił ich do wyboru broni. Gdy odchodzili do wejść, tłum na zboczach ponownie falował gardłowymi okrzykami.

Oparł się plecami o mur i ocierając strużki potu przekręcił głowę. Widoczna część labiryntu była pusta. Mur po drugiej stronie, tak jak i ten, o który się opierał, był o głowę niższy od niego. Mógłby podskoczyć i sprawdzić co jest dalej, lecz bał się. Wystarczyłby jeden sztych prosto w twarz… Nad cegłami, w dalszej perspektywie czerniały na tle skał sylwetki Kanejczyków. Zamknął oczy. To okropne uczucie mieć usta pełne gęstej i gorzkiej śliny. Te sucze pomioty nie dały im nic do picia, a przecież widzieli, jak słońce praży.

Odkleił się od muru, gdzie nadaremnie szukał cienia i ocierając dłonią plecy ruszył dalej. Nie potrafił zbyt długo osłaniać się tarczą od słońca, była zbyt ciężka.

Dziwiąc się sobie, drobił teraz flegmatycznie krok za krokiem i jedynie na zakrętach wzmagał czujność. Na razie jednak nie natrafił na nikogo. Labirynt był duży, można w nim było długo szukać śmierci, depcząc bez ustanku ceglany gruz i rozpalony piasek. Przedsionek piekła, przyszło mu na myśl. Miał cichą nadzieję, że uda się możliwie jak najdłużej unikać walki. Niech się wyrżną, myślał, a on wypoczęty tym łatwiej poradzi sobie z ostatnim.' Przecież musi zwyciężyć.