Изменить стиль страницы

Wreszcie żagle na innych łodziach załopotały srebrną bielą. Łodzie posuwały coraz szybciej, bo wraz z nastaniem dnia sprzyjający im wiatr zaczął się wzmagać, aż z głośnym łopotem wzdętego lugra osiągnęli ten akwen przestrzeni, który choć na pozór niczym nie różnił się od innych, miał im jednak zapewnić obfity połów. Rzucili sieć i, patrząc jak znika pod powierzchnią przestrzeni, liczyli bojki. Nadeszła entropia na odpoczynek: jeszcze tylko ojciec umocował rumpel steru tak, by łódź szła cały czas lewym halsem, a więc w kierunku przeciwnym niż płynący pod nimi prąd podprzestrzenny, który tym samym naganiał im długonie do sieci. Można było odpocząć i siedli obaj na ławkach naprzeciwko siebie, równocześnie sięgnęli po torby z jedzeniem i wykonując te same ruchy z lustrzaną wręcz dokładnością, zaczęli jeść.

Spoglądali przy tym na siebie, mrugając od czasu do czasu, i – jak zwykle – milczeli. Arpo czuł narastające zdenerwowanie i nie wiedział, czemu ma je przypisać.

W końcu pojął, że to myśl o tym, by,wreszcie porozmawiać z ojcem, tak jątrzy go i podnieca. Im bliżej był decyzji otwarcia ust nie po to, by wepchnąć do nich kolejny kawałek wędzonej ryby, lecz by zapytać – tym większe czuł napięcie, tym grubszy mur milczenia oddzielał go od ojca, i zdawało mu się nawet, że każdą ginącą kalorią entropii mur grubieje i tężeje z prędkością światła. Już całe parseki dzieliły go od tego starego krzepkiego mężczyzny, którego dostrzegał jakby podwójnie, gdyż równocześnie widział stanowczą, ogorzałą twarz ojca dosłownie o wyciągnięcie ręki i na drugim końcu powierzchni wszechświata. Zwykle w takich chwilach rezygnował odkładając rzecz do następnego dnia i dla spokoju ducha przyrzekał sobie solennie, że ten kolejny dzień będzie już ostatnim. Przełknął kęs pożywienia i spojrzał badawczo na ojca. Po chwili przyłapał się na tym i zawstydzony spuścił wzrok. Zrozumiał, że ojciec wie doskonale i od dawna, czego on, Arpo, pragnie. Usłyszał długie westchnienie i zaraz potem jego głos, niezwykle cichy i łagodny, jak nigdy dotąd.

– Chciałeś ze mną rozmawiać, Arpo?

Podniósł gwałtownie głowę do góry, by po chwili znów wpatrywać się w deski pokładu.

– Tak – wybąkał nieśmiało.

– Czego się boisz? – spytał ojciec. – Spójrz na mnie! polecił.

Arpo usłuchał i ku swojemu zaskoczeniu spostrzegł, że ojciec uśmiecha się.

– Chcesz wiedzieć, dlaczego Karo musiał umrzeć i dlaczego tan Kawdoru polecił zniszczyć jego magnetyzm, tak by nawet w przeszłości nie pozostał po twoim bracie najmniejszy ślad?

Arpo bez słowa skinął głową.

– Powiem ci – westchnął znowu ojciec. – Miałem zamiar zrobić to już dużo wcześniej, wiele megakalorii temu, lecz myślałem, że nie jest to dla ciebie tak ważne. Ale teraz boję się, by twoja ciekawość nie zaprowadziła cię tam, gdzie dotarł Karo, czyli do nicości. Zauważyłem, że i ty często na długo zatapiasz wzrok w nieprzezroczystej kurtynie przestrzeni, starając się przeniknąć poza jej zasłonę. To jakaś fatalna prawidłowość w naszej rodzinie, jakiś zew, przekleństwo, ale i wspólnota krwi, za które to przywary ja ponoszę odpowiedzialność.

Ojciec umilkł na moment i zdrętwiały Arpo zaczął się rozpaczliwie zastanawiać, jaka to groźna tajemnica może ciążyć na ich rodzie, skazując na potępienie ludzi i gniew władcy. Nic nie wydumał, więc czekał z napięciem na dalsze słowa objaśnień; te jednak nie następowały. Ojciec jakby zbierał myśli czy porządkował w pamięci fakty.

Z przymkniętymi oczyma przebierał zanurzonymi w chłodnej przestrzeni palcami poddając się łagodnemu kołysaniu fal wszechświata.

Tymczasem Arpo niemal zawisnął wzrokiem na jego ustach i trwał w takim skupieniu, jakby z tych warg miał paść wyrok dotyczący życia lub śmierci. W dali, za postacią ojca, dostrzegał resztę niewielkiej flotylli, która również szła lewym halsem w odległości kilku kabli od ich łodzi.

– Przed wieloma gigakaloriami entropii żył na Kawdorskim Dworze młody mistrz, który byt jedynym uczonym na zamku ówczesnego tana. Reszta jego kolegów została bądź wypędzona z Czarnej Góry, bądź gniła w jej lochach, gdzie czas stoi w miejscu, a światło krąży wkoło, złapane przez złego władcę w sidła grawitacji, jakiej nawet jego ogromna chyżość nie jest w stanie się oprzeć.

W momentach dobrego humoru (naturalnie niezmiernie rzadkich) tan wydobywał swych więźniów i stawiając przed swe oblicze zapytywał, czy zmienili zdanie na najrozmaitsze tematy, jakie jemu wydawały się herezją. Tych, którzy załamali się i odwołali wcześniej głoszone poglądy – skazywał na wygnanie. Resztę niepokornych – ścinał bądź więził nadal, by kiedyś znów wezwać i zapytać, czy trwają w swym uporze? Często tej makabrycznej weryfikacji dokonywał ulubiony gryf władcy, który dziobaniem przypadkowo wybranych osób skazywał je na śmierć. Jak widzisz, Arpo, życie młodego mistrza, który nazywał się Moro, nie było najweselsze. Mając tak srogi przykład przed oczami, jakim były losy innych mędrców, musiał bardzo uważać na to, co robi i czym się zajmuje.

Już sam fakt, iż wybrał naukę, by poświęcić jej swe życie, zamiast na przykład wojskowości, sądownictwu czy wreszcie próżniactwu, stawiał go w bardzo niekorzystnym świetle. Tan nienawidził nauki, a mistrzów bał się, bo podejrzewał, iż znają lub poznają kiedyś nie odkryte na razie tajemnice, co pozwoli im obalić jego potęgę. By zapobiec temu fatalnemu przypadkowi – ścinał ich – również przypadkowo i na wyrywki.

Przed młodym mistrzem, który żył pod bokiem czy też raczej mocarną pięścią tana, stały dwa niezwykle istotne zadania: jak zachować życie, a zachowawszy je – w jaki sposób prowadzić interesujące go badania, by się na śmierć nie narazić?

Czyż trzeba ci mówić, Arpo, że interesowało go właśnie to, co było przez tana i duchowieństwo najsurowiej zakazane – to znaczy badanie wszechświata?

Moro maskował się jak mógł. Był dostarczycielem peanów na cześć władcy na wszelkie pałacowe uroczystości, gdyż oprócz innych sztuk posiadał także zdolność posługiwania się mową wiązaną; starał się wyrobić w sobie zamiłowanie do hulanek, polowań i rozpusty; udawał, że jest bezlitosny dla słabszych, bywał przekupny i pochlebczy – a wszystko to czynił w myśl zasady, że cel uświęca środki. Osiągnął jedynie to, że nikt go nie cierpiał, nawet jego przygodni kompani, którzy brzydzili się nim, gdyż podświadomie czuli fałsz jego postępowania. Ludzie światli zaś unikali jego towarzystwa widząc, iż plugawi się on tak bardzo wśród różnorakich mętów w tym jeno celu, by zachować swe nędzne życie. Był więc sam i byłby z tego zadowolony, gdyby nie to, iż bolało go niezrozumienie ludzi, na których opinii mu zależało. Ale to był haracz, jaki trzeba było zapłacić za możliwość poświęcenia się wiedzy!

Wreszcie dopiął tego, iż pomimo ścisłego zakazu mógł zajmować się badaniem przestrzeni, zbałamuciwszy tana, że prowadzi doświadczenia nad nową, niezwykłą bronią, której potędze nic się nie oprze!

Ojciec umilkł na chwilę. Z odrzuconą w tył głową zdawał się czekać na coś, na jakieś objawienie, które miało nastąpić tylko w jego wyobraźni.

– Ojcze, czy to także będzie o Karze? – odważył się przerwać ciszę syn.

– Tak, Arpo. Właśnie do tego zmierzam.

Arpo spojrzał w górę. Dzień już stał w pełni i Światłość przemierzyła prawie pół drogi po firmamencie metaprzestrzeni.

Jeszcze trochę entropii – pomyślał – i trzeba będzie wracać. Przedtem jednak czekało ich mozolne wyciąganie sieci i sortowanie ryb, aż do chwili, gdy po przełomie dnia wiatr zmieni kierunek, by zapędzić ich łodzie na powrót do brzegu wszechświata.

– On nie stworzył tej broni, ojcze? – zapytał Arpo, chcąc w ten sposób przyśpieszyć bieg opowieści.

– Nie, oczywiście, że nie. To nie było jego celem. Nawet gdyby tak było, to czyż mógłby ją oddać w ręce bezlitosnego i krwawego władcy? Moro zbudował na brzegu przestrzeni niezwykłą konstrukcję, która z wyglądu była tak skomplikowana, iż tylko on sam wiedział, że nie służyła niczemu innemu, tylko wprowadzeniu w błąd tana i duchownych. Nie rozumiejąc nic z udzielanych im przez młodego mistrza wyjaśnień wstydzili się do tego przyznać, więc tylko kiwali w milczeniu głowami i zaświadczali przed satrapą, iż wszystko jest w porządku. Na rozkaz samego tana kapłani poświęcili nawet niezwykłą maszynę, której jedynym dostrzegalnym działaniem było warkliwe i syczące istnienie.