Za to nasz prowizoryczny dom rozleciał się w kawałki, gdy nad miastem przeszła największa wichura tamtej dekady. Był koniec lat 70., apogeum mody na hodowlę rybek. Miałem skalary, mieczyki, molinezje, brzanki sumatrzańskie, no i oczywiście glonojada i kirysy. Bojowniki syjamskie trzymałem w osobnych słojach. Jeden był bladoróżowy z czerwonymi, najeżonymi wrogo skrzelami, drugi ciemniejszy, spokojniejszy, chyba po prostu starszy, patrzący na to wszystko już z pewną dozą mizantropii.

Pierwsze moje akwarium kupiłem okazyjnie za jakieś grosze, albo znalazłem je na śmietniku. Nie pamiętam dokładnie. Mimo, że uszczelnione, przeciekało dramatycznie i w czasie dużej przerwy przybiegałem do domu, żeby zmieniać nasiąknięte szmaty i uzupełniać wodę. Później sprawiłem sobie już akwarium w pełni profesjonalne. Osiemdziesiątkę. Poniżej sześćdziesiątki nikt szanujący się nie miał, najlepiej byłoby hodować rybki w takim ponad stulitrowym, ale na takie nie było nikogo stać, a w dodatku gdzie coś takiego postawić? Kaczor nie miał rybek, był dwie klasy wyżej. Inny etap, mimo, że razem bawiliśmy się małymi żołnierzykami. Miałem Japończyków, Amerykanów, piechotę niemiecką, strzelców alpejskich i angielskich komandosów. Miałem też kilka czołgów i transporterów, nie mówiąc już o modelach samolotów odziedziczonych po bracie ciotecznym, który właśnie z tego wyrósł i zaraz potem popadł w alkoholizm. Potem chuj wszystko strzelił. Kaczor sprawił sobie spodnie moro, największy szpan, Jasio jako mistrz judo i karate uczył nas na wzgórku koło apteki wschodnich sztuk walki. Stawaliśmy się mocni. Chodziliśmy po dachu, stamtąd widzieliśmy cały świat, na przechodniów zrzucaliśmy napełnione wodą prezerwatywy. Później z kondomami przez wiele lat nie miałem do czynienia. Na studniówce służyły za balony. Balony były wtedy niedostępne.

Dużego „Poloneza”, sok pomarańczowy i paczkę prezerwatyw, powiedział Lewy w sklepie nocnym. Sprzedawca popatrzył na nas z niesmakiem. Chyba nas wziął za pedałów, mówię Lewemu. Lewy się uśmiecha. Przestrzeń jego maleńkiego mieszkania na tyłach Nowego Światu tuż nad cukiernią, z której dochodzą zaklęte zapachy, a które zajmuje wraz z narzeczoną, wypełnione jest nadmuchanymi prezerwatywami, które wznoszą się i opadają jak pyłki kwiatowe w lecie doprowadzające mnie do stanów agonalnych.

Kudłaty ma zawsze ze sobą parę paczek prezerwatyw. Kilroye, durexy, nawet unimile. Nerwowo sprawdza ich ilość w kieszeniach zielonej kurtki zaopatrzonej przez przewidującego projektanta w niezliczoną liczbę schowków. Dwie paczki gum? Są. Dwie paczki fajek? Są. Portfel? Jest. Kudłaty liczy pieniądze wsadzając do przegródek całą głowę. Mało kasy. Miałem całą bańkę, jak wychodziłem z domu, mówi. Za dużo kasy mi leci. To przez was, oskarża nas jak świadek zbrodni wskazujący morderców.

Co zrobić. Kasa jest po to, żeby leciała, ktoś go uspokaja. Ja i tak, jeżeli ten rajd potrwa jeszcze parę godzin i w takim tempie będziemy zmieniać knajpy, będę musiał się zapożyczyć.

Albo urwać wcześniej do domu. Albo uciec w przestrzeń alternatywną.

Dalej słuchasz tych angielskich kapel? pyta się ktoś w korytarzu między kuchnią a pokojem. Obowiązuje żubrówka z sokiem jabłkowym. Kaczor jest napastowany przez kobietę, która kusi go schowaną pod koszulą butelką wódki i ciągnie go na schody, ciemne zakamarki klatki schodowej monstrualnego mrówkowca o niezliczonej liczbie mieszkań, cicho i groźnie sunących wind, nie wiadomo dokąd prowadzących wyjść ewakuacyjnych, w które strach wchodzić, przemykających się cieniach martwych lokatorów i zbrodniarzy.

Tak, dalej słucham tych angielskich kapel, mówię. Tak, tak, słucham Sleepera i Elastiki, ale to przecież nie znaczy, że słucham t y l k o Sleepera i Elastiki. Nie wiem, co się dzieje, ostatnio wróciłem do Dead Can Dance. Zapewne podświadome poczucie zbliżającej się katastrofy. Brendan Perry jak średniowieczny zakonnik. Dlatego sprawiłem sobie „Canto Gregoriano”. Teraz zastanawiam się, kto jest bardziej mistyczny – benedyktyni czy Perry.

Tak, mówię, słucham Blur, skoro w „The Independent” napisali że to zespół postmodernistyczny. Przyjemnie byłoby być angielskim dziennikarzem, koncypuję sobie, wymyślać mody, podniecać ludzi pisząc „Jeżeli Oasis zawojowali całą Wielką Brytanię to Supergrass zawojuje cały świat”. I biegnę do mojego ulubionego sklepu z muzyką, kupuję debiutancką płytę Supergrass „I Should Coco” a tam już nawet nie lata 60 brzmią i dźwięczą, ale nawet 70. Wymyślono już wszystko.

Zapomniałem trochę o starszych płytach, gdzieś mi w głowie nagle zaniknął Madchester. Nagle łapię się na tym, że od dawna nie słuchałem Happy Mondays, Stone Roses, Inspiral Carpets, Charlatansów. Uświadamiam to sobie u Jasia, gdy pijemy calvados rozwodząc się nad najciekawszymi paranojami w życiu tego kraju, a podkładem muzycznym są właśnie Charlatans. Jasio mówi, że to idealna muzyka do jazdy samochodem. Więc nagle dostaję lekkiego spleenu przy „White Shirt”. Oczywiście, że teraz, kiedy to piszę, wyjmuję spomiędzy innych kaset „Some Friendly”, pierwszych Szarlatanów, chyba najlepszą płytę z trzech dotychczasowych, i robię sobie z niej tło w to dziwne przedpołudnie. Jest ostatnia niedziela kalendarzowego lata. Od rana pada, temperatura nie przekracza 10 stopni. Właśnie siedzę przy komputerze, słucham Charlatansów i piszę książkę o niczym.

Kurwa, puść wreszcie „I wanna be adored” mówię do Runia, który zmienia Bustersów na Specialsów albo na odwrót. Nie wiem gdzie to jest, kaseta mi zginęła, mówi jakby właśnie gdzieś wcięło walizeczkę z pierwszą pomocą albo zginęły ostatnie naboje.

Nacierają na nas wrogie czołgi.

Teraz budzę się między trzecią a czwartą w nocy. Czasami wychodzę na spacer, krążę jak maniak wokół domu, czasami wyruszam trochę dalej, ale tylko w obrębie osiedla jak żerowiska. Nie chodzę już do „Rzeźbiarzy” bo nie ma po co. Nie chodzę do „Filharmonii” bo jej nie ma. Nie jeżdżę w różne ciekawe miejsca bo tych miejsc nie ma. Mam trzy paczki gum do żucia i cukierki wiśniowe. W szafce trzymam dwie małe buteleczki żubrówki jak dwa granaty. Słucham ostatniej płyty Vaya Con Dios i przypominam sobie jak oporowo słuchaliśmy „Night Owls”. Ale wtedy muzykę pisał Dirk Schofus. Teraz Dirk Schofus nie żyje i nie pisze muzyki, więc płyty nie są już takie dobre a Deni Klein, jak się okazało, mimo że wciąż ma głęboki zmysłowy głos, wcale nie jest taka piękna. Znowu ktoś nas zrobił w trąbę.

Ojciec zniknął po raz kolejny, tak jak z topografii miasta zniknęło kilka cudownych miejsc, a w Kaszmirze kilku zachodnich turystów. Podobno prasa drukarska zmiażdżyła Ojcu jądra. Podobno kosmici wymyślili ludzi. Ponoć wszystko i tak za jakiś czas pierdolnie. Podobno wszyscy o nas zapomną.

Wychodzę z psem na spacer. Jest jedenasta wieczorem. Na klatce napalone trawą. Trzech kolesi siedzących na podłodze pod skrzynkami na listy ma już za sobą fazę śmiechawy i właśnie popadło w otępienie. Mój pies podchodzi do jednego z nich i obwąchuje go ostrożnie. Ciekawe czy go ugryzie, zastanawiam się.

Stykają się nosami i patrzą na siebie tępo. Mój pies po chwili odskakuje gwałtownie. Kolesie patrzą się jeszcze bardziej nieprzytomnie.

Nie wiem gdzie jest Ojciec. Nie wiem gdzie jest Tomek, który napisał że przylatuje i nie przyleciał. Spędziliśmy z Kaczorem pół dnia na lotnisku. Nie wiem po co. Nie wiem po jaką kasetę sięgnąć. Wtedy słuchaliśmy u Tomka Lloyda Cole'a i Matta Bianco.

Klimat nieodparcie był imprezowy. Stojąc przy bramce przed szklanymi drzwiami opatrzonymi napisem „granica celna”, zza których co jakiś czas pojawiali się ludzie z wielkimi walizami na kółkach lub taszcząc ze straszliwym wysiłkiem ciężkie torby, zastanawialiśmy się czy Tomek zrobi imprezę. Kaczy się rozmarzył. Oj, pobawiłby się przy „dziewiątce”, naszej kultowej kasecie, na której mieliśmy nagrane stare rock'n'rolle i rhythm'n'bluesy. Jak wtedy, gdy Sieniut zdemolował interweniujący radiowóz. Jak to zawsze bywa doniósł sąsiad.