Cztery „Żywce”. Reklamówki „Lucky Strike'ów”, wciskające się nachalnie w ręce, dużo dymu papierosowego, trochę damskich perfum i męskich wód toaletowych. Nie wiem co mam robić, mówi Dżaba. Rzuć monetą, ktoś radzi, i Dżaba wyjmuje żółtą monetę, przez chwilę na nią patrzy, a później rzuca, przez ułamek sekundy obserwuje jej lot, niczym na zwolnionym filmie, moneta zaczyna fazę spadania, Dżaba łapie ją kładąc jak sędziowie piłkarscy prawą ręką na wierzchu lewej dłoni. Orzeł. Trudno, śmieją się, musisz ją zrobić. No to jeszcze jedno piwo, mówi Dżaba i nikt nie protestuje, gdy przysiada się do tłustawej bladolicej dziewczyny z rudym kokiem, który za chwilę rozpuści i pozwoli włosom bezwładnie spłynąć na plecy, wychodząc wszyscy podają mu ręce i kładąc dłonie na jego ramionach, mówią – trzymaj się.

Wracam tej samej nocy, a właściwie już nad ranem, jest czwarta, inny świt, inny świat. Ostatnie autobusy nocne, pierwsze dzienne. Zupełnie absurdalny policyjny radiowóz leniwie jadący szeroką aleją. Przez chwilę myślę, żeby go zatrzymać i poprosić o podwiezienie, ale nie wystarcza mi odwagi. Na przystanku spotykam Dżabę. Wygląda jakby przed chwilą przerwał rozmowę ze śmiercią, która powiedziała: słuchaj stary, ja tylko skoczę do kiosku po fajki i zaraz po ciebie wracam. Dżaba w dole. Kolejna noc do tyłu. Przyjechaliśmy do niej o trzeciej w nocy, zaczyna ekshibicjonistycznie, dobra, pomyślałem, niech się dzieje co ma się dziać, zwłaszcza że już trochę trzeźwiałem, a ona wiesz co?

Zaczyna robić sobie żarcie. O trzeciej w nocy gotuje makaron, smaży coś, zapycha się tym jak świnia. Żreć, żreć. Wyobrażasz sobie? Zachciało mi się rzygać. Uciekłem stamtąd o czwartej.

Robił się przyjemny chłodny poranek.

Kilka tygodni później już była jesień. Dżaba siedział przed komputerem gapiąc się w okno. Za oknem kładły się jesienne mgły.

Wcześniejszy wieczór, choć jeszcze ciepły, ale już z lekkim niepokojącym wiaterkiem. Lampy sodowe, których obecność przez ostatnie miesiące zupełnie nie rzucała się w oczy, teraz takie natrętne.

Lato usiłowało jeszcze trochę nawracać, jak kolejne torsje. Na Krakowskim Przedmieściu, naprzeciwko Uniwersytetu zderzyłem się z Malcolmem McLarenem. Był w eleganckim, beżowym garniturku z białą koszulą o dużym kołnierzu. Ja nie byłem tak ubrany.

Powiedział „pardon” łapiąc mnie delikatnie za ramiona, jak gdybym mało przekonująco symulował upadek. Ja wiedziony instynktem zamruczałem „przepraszam”, choć jako zhomogenizowany przez anglosaską popkulturę zazwyczaj mówię „sorry”. Może teraz nagra płytę „Varsovie”? Mógłbym tam śpiewać w chórkach.

Jednak jesień. Zwijają już ogródki, w których popijaliśmy rozwodnione piwo, zamykają tancbudy. Tym razem nie pójdziemy do szkoły. Tak naprawdę, to nie chodzimy już do niej od lat. Mamy już swoje pagery, komputery, samochody. Kupujemy sobie nowe meble, rozszerzamy pamięć operacyjną, zawężamy naczynia wieńcowe, montujemy w samochodach niezwykłe udogodnienia. Dzięki Bogu, nie odbiło nam na podświetlane na fioletowo podwozie.

Nasze automatyczne sekretarki zapełniają się pomysłami, których nigdy nie zrealizujemy.

No, wreszcie zaruchałem. Po raz pierwszy od półtora roku, chwali się Marcin zacierając łapska. To piękne uczucie, wzdycha.

Solidnie sobie pokopulować. Nic tak dobrze nie wpływa na psychikę jak zdrowe, uczciwe rżnięcie. Najlepiej częściej niż raz na półtora roku. Ale za to jaka ulga. Już myślałem, że oszaleję w gęstwinie pism pornograficznych. Ostatnio najchętniej „Extasy”. Uwielbiam pornografię. Jest tak cudownie obleśna.

Niesmaczna, wulgarna, chamska, brutalna. Żadnych subtelności.

Animalizm w najczystszej postaci. Żadnych hipokryzji, zbędnych ściemnień, uników, uskoków, podchodów. Ach, to jest życie, rozmarza się Marcin. Nic tylko ruchać. I jeszcze mieć dużo kasy.

Może zostać żigolakiem? Nocami zarabiać posuwając starsze bogate panie, odsypiać przedpołudniami, popołudniami w szlafroku, popijając musujące zestawy witaminowe, pisać pornograficzne powieści nasycone treścią filozoficzną. Ach, zostać postmodernistycznym de Sadem. Chłostać kołtunów pejczem i brzytwą słowa. I mieć kasę. Dużą kasę. I pornograficzny program w telewizji. Albo przynajmniej co jakiś czas występować z socjologicznymi komentarzami jak Miron. Ble, ble, ble, i kasa leci. Ja mogę skomentować wszystko, mówi Marcin wykonując półokrężne ruchy ręką, jakby to one miały właśnie być za cały komentarz do rzeczywistości. Czego się napijesz? Mam tylko herbatę, proponuje Marcin. Chciałbym pisać teksty do „Extasy” mówi. Może lepiej weź extasy i idź na techno party, myślę, ale nic nie mówię, nawet tego, że Lewy właśnie dostał w zaciszu Biblioteki Narodowej propozycję pisania historyjek do tego pisma, upięknionych realistycznymi zdjęciami. 150 za dwie i pół strony. Można wytrzymać. Szczególnie jeśli ktoś się przy tym jeszcze realizuje. Nie, nie mogę tego powiedzieć Marcinowi, umrze z zazdrości. No i co Lewy, odmówiłeś, upewniam się. Dostać taką propozycję w templum humanizmu, gdzieś przy chropowatej ścianie wąskiego korytarza, w przejściu między czytelnią mikrofilmów a czytelnią czasopism, a może przy bufecie oferującym klopsy w sosie pieczarkowym. Odmówiłem, mówi Lewy, autor słownika wulgaryzmów, na którego podejrzliwie patrzą barmani i kelnerki, gdy oskarża ich o niedolewanie piwa do poziomu 0,5 litra. Wszędzie kantują, stwierdza autorytatywnie.

Co za miasto, nawet nie można tu zjeść dobrego kebaba. Pizza też tylko gdzieniegdzie jest zjadliwa, nie ma żadnej dobrej knajpy.

Kiedyś wystarczał ci kefir z bułką i paczka „mocnych”, przypominam mu telepatycznie. Chyba jednak message nie dociera.

Solniczki zdobyte w Pizza Hut, butle ciężkich sosów, blisko i dalekowschodnie przyprawy, mały stół zawalony wędlinami, serami, ketchupami, różnymi spożywczymi gadżetami. Mam zmiany w dnie oka, mówi Lewy, łykam trzy razy dziennie pastylki, mam ciśnienie 180 na 100.

Może ja od razu zainkasuję należność, stwierdza raczej niż pyta się kelnerka, patrząc na Lewego, który paznokciem wskazuje dokąd powinno być dolane piwo, a nie jest. Niedolewki mnie wkurwiają, mówi. Boję się, że państwo oddalą się nie regulując rachunku, z uprzejmym uśmiechem tłumaczy kelnerka. Co za miasto, denerwuje się Lewy. Umawiamy się na obejrzenie meczu w pubie, gdzie piwo dolewają do właściwego poziomu, ale jak się okazuje, gdy przychodzi Lewy telewizor jest zepsuty, a gdy przychodzę ja, Lewego już nie ma, choć działa telewizor. Udaje mi się nawet znaleźć wolne miejsce między fanatycznymi kibicami, ryczącymi, wyskakującymi nagle ku górze i łapiącymi się za głowę. Następne miejsce spotkania – kościół. Ślub. Niedługo zaczną się pogrzeby.

Zbliża się koniec świata, ponowoczesna rzeczywistość jak z Mad Maxa, będziemy zmutowani, popromienni. Nie ma dokąd uciec.

Wszystko rozegra się tutaj, w naszej obecności. Może między kolejnym meczem w telewizji, ślubem i pubem. W trakcie przesiadki z autobusu do tramwaju, w tunelu metra. Dopadnie nas jak wyrzut sumienia, brzydka dziewczyna zbałamucona na imprezie u kumpla. Jak telefon w środku nocy i nagła prośba o pożyczkę, wulgarny dowcip.

Moglibyśmy założyć agencję detektywistyczną. Jasio, Kaczor i ja. W mieszkaniu Jasia najlepiej. Grażyna mogłaby nam robić herbatę, przyjmować telefony i spławiać upierdliwych interesantów. Mamy obejrzane wszystkie filmy z Bondem a Jasio napisał nawet o nim pracę magisterską. Ja pamiętam jeszcze Holmesa i Poirota, znam na wylot powieści Joe Alexa, Kaczy ma przeczytane po pięć razy powieści o tajnych sprzysiężeniach i mrocznych organizacjach. Wszyscy mamy przed oczami redaktora Maja jak ściga rewizjonistów z organizacji „W”. Jasio dodatkowo obejrzał ścisły kanon filmów szpiegowsko – sensacyjnych.

Moglibyśmy rozwiązywać najwspanialsze tajemnice kryminalistyki.

Piękne kobiety powierzające nam swoje wstydliwe sekrety.

Zdradzeni kochankowie, zazdrośni mężowie, zemsty po latach, nawiedzone domy.

Kiedyś zbudowaliśmy własny dom. Z ukradzionych na jakiejś budowie desek. Może to była ta sama budowa, z której brałem sobie piasek do akwarium. Nic się nie stało. Ten kościół stoi nadal i nie sądzę, by cokolwiek mogło spowodować jego zawalenie.