A teraz puby, kawiarnie, kluby, snobistyczne lokale i nadęte przyjęcia, piękne kobiety, do których strach się zbliżać, krótkotrwałe romansiki, nawet nie skonsumowane, bo to albo brak czasu, albo lokalu, albo nawet kasy na taksówkę, a następny tydzień taki ciężki, pracoholizm się szerzy, pikają pagery, brylantyna skleja włosy młodym miejskim profesjonalistom, idą w dwuszeregach, pozdrawiają wodzów na trybunach, w rękach dzierżą śmiercionośne nesesery, mówią: a czy byłeś TAM, a czy widziałeś TO, a kobiety im wtórują, oragazmatycznie się zadziwiając znasz GO, poznaj mnie z NIM, albo prychając konstatują, że jesteś nikim gdy okazuje się, że nie wiesz KTO to jest. Pokaz mody na piętrze, na parterze stoły z ekologicznymi sałatkami, surowymi warzywami i ponętnymi sosami, wegetariańskie kotleciki, słodycze, oblepione lukrem i kawałeczkami pomarańczowych skórek pączki, po kiego wała jadłem kolację, ktoś wzdycha, piękne kobiety dwoma palcami ujmują łodygi i maczają je w miskach z sosami, wsuwając je później w rozchylone usta, na podwórzu dają darmowe piwo, dymi szaszłykami i polędwicą grill, na eksponowanym miejscu napis zakaz zwałki na posesji, wszyscy nawzajem się obserwują. Co, nie dają tu wódki? Muszę się dzisiaj solidnie nasmarować, mówi do mnie znajomy uśmiechając się głupkowato i poklepując protekcjonalnie po ramieniu. Tutaj wszyscy są dla siebie niezwykle protekcjonalni. W sobotę robimy imprezę, mówi Runio, gdy wreszcie za trzecim razem udaje mu się do mnie dodzwonić. Ta kurwa, twoja automatyczna sekretarka, mówi. Tyle razy wszystkim powtarzam, żebyście zostawiali mi na niej wiadomości, przecież mogłem tylko na chwilę wyjść do sklepu albo z psem na spacer, zaznaczam, choć często słyszę perłowe chichoty telefonu, gdy leżę w wannie gapiąc się tępo w zaparowane lustro, ale na Boga, nie będę mokry i nagi wyskakiwał z wanny, żeby usłyszeć – no i co tam u ciebie, jakby cokolwiek mogło się zmienić. Proszę was, sekretarka jest po to, żeby nagrywać na niej informacje dla mnie. Nie cierpię gadać z automatem, mówią wszyscy i odkładają słuchawki, a dla mnie zostaje już tylko regularne piip, piip, piip. W sobotę jest impreza, mówi Runio oddając słuchawkę Dorocie. O Jezu, nie wiem, mówię, mam dość imprez, choć gdy piętnaście minut wcześniej zadzwonił Kudłaty (w lewej ręce miałem patelnię, w prawej garnek, w zębach trzymałem żaroodporną rękawicę i usiłowałem wyłączyć kuchenkę) przyznałem mu się do tego, że chętnie skoczył bym do Hadesu w piątek lub sobotę. Przyjdziesz, pyta się Dorota.

O Boże, boli mnie noga, graliśmy dzisiaj z chłopakami w koszykówkę i chyba źle stanąłem, strasznie boli mnie w pachwinie, nie mogę chodzić, jęczę. Debile, mówi Dorota, po co graliście w koszykówkę, kretyni? Dla zdrowia, a jakże, wypinam pierś do ściany i wciągam brzuch, który nagle przykleja się do kręgosłupa i nie chce się odkleić. Przekładając słuchawkę do lewej ręki, prawą wypowiadając szybko zaklęcie sumatrzańskich cudotwórców, pozwalające bezkrwawo penetrować sobie wnętrzności, łapię rozczapierzonymi palcami żołądek i jednym szybkim ruchem odklejam go z charakterystycznym odgłosem plaśnięcia od kręgosłupa i zostawiam tam gdzie jego miejsce. Teraz czuję się świetnie, przynajmniej psychicznie. Wczoraj byłem na dwugodzinnym spacerze z koleżanką, która mieszka koło psychiatryka na Sobieskiego, chwalę się, przeszliśmy przez cały Wilanów i Sadybę, spałem później dwanaście godzin, dopóki w samo południe nie obudził mnie telefon od Lewego. Oczywiście z koleżanką też byłeś dla zdrowia, z przekąsem mówi Dorota.

Oczywiście, odpowiadam. Dobra, przestań pieprzyć, przyjdź w sobotę, możesz, przyprowadzić ze sobą paru kumpli i jakieś laski, bo będzie niedobór kobiet. O Jezu, znowu to samo, siedmiu facetów i dwie kobiety, kto to wszystko wymyśla. Weź jakąś muzykę, mogą być Smithsi, i koniecznie Green Day, bo muszę sobie przegrać jeden numer, mówi Dorota. A ty mi przynieś Offspring, odpowiadam i odkładam słuchawkę, mrucząc coś w rodzaju, „na razie”, „hej” albo „ściskam, do soboty”. Jeżeli tam pójdę, to po Offspring oczywiście. W izotonicznym napoju Isostar jest dużo zdrowych składników. Magnez, potas, fosfor, nie wspominając już o różnych witaminach. Za to w piwie jest przeciwutleniacz, który zapobiega nowotworom. Jak wyjść z tego szaleństwa?

Czerwiec. Czuć ciepły asfalt i drżenie rozgrzanego powietrza.

Siedzimy z Rafałem w Cafe Amatorska, popijamy powoli białe wino z lodem, jest duszno, zbliża się ósma, patrzymy na siebie jak byśmy czekali na sygnał do wszczęcia rewolucji, on ma czarną koszulkę i białe spodnie, ja czarne spodnie i białą koszulkę.

Pewnie te dwie nie przyjdą, mówię. Jeżeli nie będzie ich do piętnaście po, idziemy, mówi Rafał. Od razu byłem przeciw temu spotkaniu, dodaje. Patrzę na niego z podejrzliwością. Mnie też nie zależy. Głupie cipy, mówię, pieprzone maturzystki, małolactwo, wszędzie małolactwo, nabzdyczone idiotki, wywalam z siebie starcze kompleksy, nie ma o czym z nimi rozmawiać, nic nie kumają, fast – foody zżerają im mózgi, plastikowe ubranka, buty na koturnach, spinki we włosach, a w głowie gówno.

Następnym razem trzeba umawiać się z dojrzalszymi, decyduję gdy mija kwadrans po ósmej. Spoko, pójdziemy „Pod Blachę”, mówi Rafał popatrując w lustrze na swoją nową fryzurę, dzieło mistrza kraju we fryzjerstwie artystycznym. Czy ten facet dawno temu został mistrzem, pytam się patrząc ze współczuciem na efekt jego działalności. Jakieś trzydzieści lat temu, mówi Rafał, pokazywał mi nawet dyplom. No, jeżeli tak, to co innego. Dyplom to zawsze dyplom. Mam nadzieję że zrealizował się artystycznie.

Wychodzimy, jest wpół do dziewiątej, piątek, duszno, czerwiec, czerwiec.

Idziemy „Pod Blachę”, gdzie spędzamy bezproduktywnie trzy piwa, podziwiając bramkarzy penetrujących ukryte przestrzenie pod stołami w poszukiwaniu przeszmuglowanego alkoholu. Do „Dziekanki” wchodzimy dając łapówkę ogolonemu na łyso monstrum, którego anaboliczne mięśnie rozrywają bawełnianą koszulkę, a obcisłe dżinsy uciążliwie ugniatają genitalia. Średnia wieku 16 lat, mówię, patrząc na tańczące w jednakowy, jakby zaprogramowany sposób w strasznym ścisku lolitki. Depczemy chrzęszczące zwłoki plastikowych kubków do piwa i puszki po energy drinkach. Spadamy stąd, mówi Rafał kończąc jednym ciosem miserycordii piwo. Mamy na dziś dosyć małolactwa, choć znajdujemy nawet jedną maturzystkę, którą właśnie rzucił kolega z klasy. Słuchaj, mówię, jestem starszy od ciebie o osiem lat, to dobra proporcja, tłumaczę. Chodźmy stąd, z zażenowaniem patrzy na mnie Rafał. Idziemy na Stare Miasto, mijamy wypełnione tandetnym jazzem ogródki, prychające dorożkarskie konie, chrumkających zagranicznych turystów, żebrzących narkomanów i zwijających swoje stragany tandeciarzy i upadłych artystów.

Kręgosłup mi wysiadł, skarży się z grymasem skopanego piłkarza na twarzy Rafał, skręcając się przy tym paralitycznie.

Przetrenowałem się. Co? Co przetrenowałeś? Jogging i stretching, mówi Rafał tonem łysego urzędnika z nadwagą przyznającego się swojej żonie do skrywanego od lat fetyszyzmu. Pojebało cię, pytam się z troską w głosie. Na chuj ci to wszystko? Żeby mieć formę i kondycję do ruchania dup, mówi paralityk. No to masz, kiwam głową maszerując dziarsko przed siebie. Poczekaj, nie zostawiaj mnie tu, skamli kuśtykając za mną. Idziemy w poszukiwaniu jeszcze jednego piwa, właśnie mija północ, duchy zapełniają ulice, tłoczą się w pierwszych nocnych autobusach, hamują z piskiem opon swoich niezwykłych pojazdów, szemrzą prowadzonymi w wymarłych językach rozmowami w kawiarniach i bramach. Po drugiej stronie ulicy pojawiają się nagle niczym księżycowy patrol Runio ze Skibą. Przechodzą na naszą stronę ulicy, by oszczędzić Rafałowi cierpienia z powodu nadmiernego wysiłku fizycznego. Runio ma czarną koszulkę i białe spodnie a Skiba białą koszulkę i czarne spodnie. Idziemy do „Harendy” na pożegnalne piwo. Nie mogę się upić, powtarzam, jutro muszę być w formie, mam mnóstwo roboty a wieczorem idę na zaległe imieniny do znajomej, będzie kilka fajnych kobiet, starych kumpelek, przyjemnie jest trochę poromansować ze starą kumpelką, mówię, myśląc o szczupłych szesnastoletnich, widząc jednocześnie jak pierwsze objawy starości oblizują delikatnie twarze, szyje i brzuchy moich znajomych trzydziestoletnich, właśnie się rozwodzących, awansujących w swoich firmach, wpadających w histerię, zapalających kolejnego mentolowego papierosa, nakładających sobie jeszcze jedną porcję sałatki jarzynowej, upijających się białym półwytrawnym winem.