Ta noc do innych jest niepodobna, jeszcze wspanialszy będzie poranek, obiad o trzynastej, patrzę i oczom nie wierzę, znów sterty kotletów, misy bigosów, kopce kartofli, wazony wódki.

Naczynia rozszerzone do granic wytrzymałości, bulgocze w żyłach, żołądek zbija się w kamienny kłębek, ucisk na serce, przeponę, płuca. Już nie mogę, mówi Kaczor, choć przecież niejedną jajecznicę ze śmiertelną dawką cholesterolu pokonał. Zaraz się porzygam, mówi Dżaba dopychając sobie widelcem szeroki płat schabowego. Mam tego dosyć, dodaje Lewy ładując jeszcze jedną chochlę biogosu.

Powrót do domu popołudniowym pociągiem. W pomiętych garniturach, z brudnymi kołnierzykami i mankietami białych koszul wzbogaconych o plamy z sosów i buraczków idziemy przez Piotrkowską. Jest niedziela, dzień święty. To miasto należy do nas. Ce Ce Cewuka Cewukaes Legia! To Dżaba. Rozwija serpentynę z papieru toaletowego wyniesionego z domu rodziców Ojca. Może się przydać. Kaczor z Lewym rozglądają się niespokojnie na boki, nie wiadomo skąd nastąpi atak. Może jednak ta manifestacja jest zbyt dużą bezczelnością, może kibice ŁKS – u i Widzewa jeszcze śpią, albo siadają właśnie przed telewizorami i nawet nie wyobrażają sobie że coś takiego może się dziać tuż pod ich nosami, gdy przed te nosy żony i matki stawiają gorącą parującą zupę. Jest niedziela. Pomidorowa albo rosół.

Schabowego z kapustą, żurek i piwo, powiedział Hipolit. Dla mnie to samo, powtórzyli zaraz za nim Kudłaty i Dżaba. Był piękny letni dzień nad morzem, pełnia sezonu, kurorty zapełnione artystami, modne miejscowości drobną inteligencją, domy wczasowe pracownikami fizycznymi największych kombinatów metalurgicznych, kopalń i elektrociepłowni, koksowni i fabryk sprzętu specjalistycznego, traktorów i czajników. Piasek na plażach był policzony co do ziarenka. Rzadka roślinność wydmowa ściśle chroniona, fale przychodziły i odchodziły zgodnie z harmonogramem. Wszędzie wpełzali bezkarni sprzedawcy lodów.

Ja bym zjadł jeszcze pizzę i flaki, powiedział szwagier Hipolita. No to może weźmy pół litra, powiedziałem. Uspokójcie się chłopcy, odezwała się któraś z kobiet, małemu nie wolno pić, palić ani się łajdaczyć. Stasiu, wracaj zaraz na camping.

Oczywiście wieczorem idziemy do COS – u? Oczywiście. Moglibyśmy kiedyś przyjechać tu i popróbować racjonalnego odżywiania się, proponuję. Na śniadanie serek, owoce, soczki z witaminkami, jogurty owocowe, samo zdrowie, lekkie, pożywne. Kiedyś już tego próbowaliśmy i co? Ciągle byliśmy głodni i w dodatku kosztowało to zbyt drogo, przypomina ktoś. Możemy po obiedzie iść do tej kafejki niedaleko stąd, dają tam pyszny koktajl truskawkowy. I niezłe schabowe, dodaje Kudłaty, który tam już był, zapewne z którąś z tych panienek z recepcji. Nie, prostuje Kudłaty, nie z recepcjonistką. No to może z tą krawcową z COS – u? Poznałem taką jedną, robi się tajemniczy zapalając papierosa. Mógłbyś nie jarać przy jedzeniu? pytam się. Mógłbym. A ty mógłbyś nie chrapać w nocy? W ogóle nie mogę spać. Bo cię nie ma, odpowiadam. Przez ostatnie dwie noce nie spałeś z nami w namiocie. Wracałeś rano. Byłeś u krawcowej, cha, cha. Kudłaty z krawcową, co wy na to? Później będą kucharki i kosmetyczki. No i kiblara. Pamiętacie kiblarę? Sprzątała campingowe kible, zawsze między dziewiątą a dziesiątą rano i około czwartej po południu, akurat wtedy gdy były najbardziej potrzebne. Chodziła w czerwonych kaloszach i zielonych gumowych rękawicach. W zanadrzu trzymała żelazny zestaw środków odkażających. Ciekawe czy szorowała nimi Kudłatego, gdy wieczorami zakradał się do jej malutkiego służbowego pokoiku na tyłach recepcji. I podobno powiedziała mu, że żyje dniem dzisiejszym, gdy okazało się, że może właśnie zrobił jej dziecko, nie interesuje ją co będzie jutro. Jutro też będą kible, mógłbym jej podpowiedzieć. I gdy Kudłaty przeżywał miłosne uniesienia, my z Hipolitem dobijaliśmy się w nocy do barmanki, żeby nam udostępniła bar, gdzie można było zakosztować cytrynówki z tonikiem i zimnego piwa w puszkach wprost z lodówki, którego całe naręcza znosiliśmy po długich stromych schodach na plażę i tam odbezpieczaliśmy jak granaty. I wybuchały zbyt wzburzone i eksplodowały w nas sztuczne ognie i czerń nieba zlewała się z czernią wody.

Po pierwsze u krawcowej byłem tylko przez jedną noc, a po drugie, nie twój problem, co robię w nocy, nie jesteś moją żoną, w dodatku masz więcej miejsca dla siebie.

Ostatnio jadłem już tylko białe mięso. Antrykot z kurczaka, filet z indyka, filet z dorsza. Jedzcie dorsze, gówno gorsze, pamiętacie? W rybiej głowie jest bardzo dużo witaminy D, powtarzał mi zawsze mój ojciec usiłując zachęcić mnie do zjedzenia halasle. Nie cierpię zupy rybnej, w ogóle nie przepadam za rybami, no chyba, że w postaci IDEALNEGO filetu, ale jeszcze mi się nie zdarzyło, żebym nie znalazł kilku ości.

Ostatnio jadłem tego nieszczęsnego dorsza (kilkanaście ości, z tego przynajmniej kilka mogłoby zabić) w Barze Morskim przy drodze do Jastrzębie Góry. Byłem już sam, zupełnie sam nad morzem, czasami tylko spotykałem się z Agatą, głównie dlatego, że zadeklarowała się jako lewaczka, i gdy szliśmy plażą do Władysławowa mruczała pod nosem „Cholerne, zadowolone z siebie burżuje, nie mogę na nich patrzeć” patrząc na wielodzietne rodziny maskujące się parawanami, zagłuszające przenośnymi radyjkami, wertujące kolorowe pisemka wypuszczane na wolność przez wielkie koncerny prasowe, facetów popijających piwo i rzucających karty, liżących wzrokiem półpornograficzne piśmidła.

Pewnie czytają tam „Wampa”, do którego historyjki wymyśla Cezar.

Te wszystkie głupoty dla onanistów, w których się pieprzą na potęgę, ex definitione, po prostu. Żyją, żeby się pieprzyć.

Faceci czytają to na plaży, a Cezar ma na piwo i fajki. Oprócz wymyślania historyjek pisze też listy do redakcji i ogłoszenia, w stylu Wsadzę ci w dupę wszystko co zechcesz. Twoja niewolnica.

Hipolit z Kudłatym kupowali wtedy wszystkie pisma pornograficzne jakie były do dostania w kiosku, nawet te półpornograficzne, ćwierćpornograficzne. Najchętniej właśnie „Wampa”, ale brali też inne – „Cats”, „No.1”, „Extasy” i inne gówna, wszystko to pałętało się po namiocie, razem z brudnymi ubraniami, które rzucaliśmy byle gdzie. Chłopcy doprowadzili się już do takiej paranoi, że nawet nie chciało im się podrywać panienek. Kudłaty podniecał się historiami w „Wampie”, nie wiedząc oczywiście, że to wszystko wypisuje Cezar. Cezar też doprowadził się do paranoi, nie dość że pisze porno dla kasy, to jeszcze zarobione w ten sposób pieniądze wydał na sfinansowanie edycji swoich pornograficznych wierszy. W dodatku wysłał je Miłoszowi. Skoro Miłosz wylansował Gretkowską i Tryznę, to może też wylansować mnie, wymyślił sobie Cezar. Błędne koło. Chyba, że przerwie je zonanizowując się na śmierć. Już teraz mizernie wygląda.

Przegrałem mu wszystkie płyty The Smiths i Morrisseya.

Przynajmniej to mogłem dla niego zrobić.

Ale daliśmy wczoraj bańkę, chwali się Runio. Najpierw ze Skibą i Pawłem, a później przyszły jeszcze Dorota z Moniką. Wiosna rozkwitła brakiem gotówki, coraz mniej możliwości manewru, trzeba stąd spierdalać, mówi ktoś. Nie, nie, stąd się nie da uciec. Siedzę w czytelni na Koszykowej, przeglądam roczniki czasopism, kartkuję z niechęcią zbiory esejów. Za oknem szum ulicy miesza się z szumem liści, zaraz nastąpi apokaliptyczna ulewa. Siedzę przy stole, piwo ulewa się z kufla. Daj papierosa, mówię do kogoś, chyba nie do Kudłatego, tylko do kogoś, kto zareaguje na to jedynie skinięciem głową, a nie półgodzinnymi wywodami o kosztach tytoniu, zarabianiu pieniędzy, itp. Wtedy przesiadywaliśmy, w każdy weekend, pod parasolami na Placu Zamkowym, wieczory kończyły się nad Wisłą lub w jakimś mieszkaniu, wtedy kobiety jeszcze zapraszały nas wszystkich do swoich mieszkań, wtedy jeszcze chciały urządzać dla nas balangi, później, po kilku występach Matki skończyło się. Mieliśmy niezły lokal przy Teatrze Polskim z ładną kruchą, drobną właścicielką, która urządzała balanżki w dużym mieszkaniu ze starymi, przedwojennymi meblami, z długim, szerokim balkonem, z którego widać było całe Powiśle i za ciemnym pasem rzeki drugą stronę świata. Gdy jeszcze w okolicach Uniwersytetu jedynym lokalem, w którym podawali piwo był „Europejski”, nie wspominając oczywiście o „Rybitwie”, w której na przedziwnych zasadach współżyli ze sobą menele i studenci wydziałów humanistycznych w garniturach oblewający egzaminy, i całym szlaku orlich gniazd, albo kupionym w Domu Bez Kantów browarze wypitym w kamiennym kręgu, pod kasztanami, albo pomnikiem Prusa, nie było jeszcze żadnych pubów, i po zajęciach trzeba było jeździć do akademików.