Изменить стиль страницы

Kapitan stal na jednym z głazów, podobny do posągu ze spiżu, olbrzymi i drapieżny, niby lew oczekujący napadu lub węszący zdobycz.

Pitt bez namysłu śmiałym krokiem poszedł ku Nilsenowi.

– Kto idzie? – krzyknął Norweg.

– Pitt Hardful! – odpowiedział sztorman. – Byłem niespokojny o was i przybyłem, aby wam pomóc. Oczy Nilsena ciskały błyskawice. – Jak śmieliście… – zaczął, lecz Pitt przerwał mu rzekłszy:

– Skierowała mię tutaj przyjaźń dla was.

– Czy Lowe wam nic nie mówił? Być może to on prosił was, abyście przypłynęli tu? -pytał kapitan.

– Lowe nic nie mówił. Daję wam słowo!

Milczeli przez kilka minut. Wreszcie Nilsen wyjął z kieszeni kawałek kredy i zaczął coś pisać na kamieniu. Skończywszy, mruknął:

– Tchórz! Podły tchórz! Spojrzał na Pitta i rzucił: – Wracajmy! Idźcie po lewej ode mnie stronie… Inaczej możecie dostać kulę.

Jednak doszli bez żadnego wypadku i odpłynęli.

– Zapalić latarnię! – rozkazał Nilsen, stojący przy sterze. Gdy żółte światełko, blade w świetle nie gasnącej tu nigdy zorzy, zaczęło pląsać nad niespokojną powierzchnią morza, na pokładzie „Witezia" zapalono projektor i natychmiast zgaszono.

– Łapać cumkę! – krzyknął kapitan, rzucając na dek „Witezia" cienką linkę. – Obciągaj! Stojący przy spuszczonym falrepie majtek zręcznie schwycił rzuconą łapankę, podciągnął

czwórkę do burty i umocował linkę do cwintnala – słupka wbitego w pokład.

– Jest! – rozległ się głos Lowego.

Ludzie weszli na dek, wciągnięto łódź, zamocowano ją na szpilach i okryto oponą.

W pół godziny później „Witeź" płynął ku północy a hyz – posmyczny wiatr od rufy uciszył fale, aż ocean gładnąć zaczął i tylko lekko się posiewał. Z nim razem ucichła trwoga w sercach ludzi, stanowiących załogę szonera, a może przyczaiła się głęboko, w nieznanych tajnikach ich dusz…

Nie trwało to jednak długo, bo już za Hammerfestem zdarzył się wypadek, który bardzo zaniepokoił Pitta.

Była burzliwa, szturmowa pogoda. Nadciągnęły od zachodu czarne, skłębione chmury, otuliły całe niebo nieprzeniknioną dla oka płachtą – i nagle się rozdarły, ziejąc ogniem błyskawic. Do huku, plusku i syku wspienionego morza wdarły się echa coraz bliższych grzmotów. Burza szaleć zaczęła nad spienionym oceanem. Gięły się topy masztów, skrzypiały reje i naprężone wanty, wicher gwizdał wśród lin takielunku i dzwonił łańcuchami bardun i basztaków, łopocząc płótnem parapetu na mostku kapitańskim.

Mrok otaczał statek ze wszystkich stron.

– Westa od kraju! – krzyknął Olaf Nilsen do sztorwałowego majtka. – Przełóż rudel na sztybor! Trzymaj w morze!

Majtek spełnił rozkaz i „Witeź" zaczął się oddalać od brzegu, na który znosił go lewoburtowy wiatr.

– Biegnij po sztormana! – rzekł Nilsen do stojącego przy sterze Christiansena.

Gdy Pitt zjawił się na mostku, Nilsen kazał mu stanąć przy sztorwale, a majtka odesłał do czeladni, aby wypoczął.

– Nie mogę nikogo wołać z innej zmiany – objaśnił Pittowi. Noc będzie ciężka, dla wszystkich wystarczy roboty, bo warugi wyznaczę po dwie godziny. Mamy ciężką ryzę, musimy oszczędzać ludzi.

Minęło pół godziny walki z oceanem, gdy na dziobie szonera zjawiła się postać człowieka. Podszedł do burty i trzymając się poprzecznie wantów, palił fajkę.

Pitt poznał w owiniętej gumowym płaszczem postaci Ottona Lowego.

Spojrzał na kapitana. Ten stał przy busoli, nieruchomy, zmieniony w jeden potężny wysiłek woli, kierującej statkiem.

Z kasztelu wyjrzała okrągła, porośnięta twardą szczeciną głowa Mita. Wyślizgnął się nareszcie cały i długo czaił się za zwojami tatów i uwiązanych do podstawy fokmasztu beczek. Gdy Lowe, wybiwszy popiół z fajki, skierował się do czeladni. Japończyk schwycił go długimi ramionami i zaczął wlec za sobą.

Lowe wydal cichy krzyk.

Kapitan drgnął i przechyliwszy się przez płótno parapetu, zajrzał na dół. Bez namysłu przerzucił nogę przez reląg i zeskoczył na pokład.

Pitt widział, jak zakotłowało się na dziobie i dwa ciała utworzyły jeden zwał ruchomy, przewalający się od burty do burty.

Sztorman nie mógł porzucić sztorwału miotającego się statku i był zmuszony pozostawać nieczynnym świadkiem walki.

Wkrótce zobaczył Nilsena, który z trudem stanął na nogi i podniósł z pokładu duży, bezkształtny przedmiot. Stanąwszy przy burcie, zrzucił go do morza i przeszedłszy dek, chwiejnym krokiem zaczął podnosić się na mostek.

Pittowi cała krew odbiegła do serca, włosy się zjeżyły i szczękały zęby. Straszna bowiem była milcząca, ponura walka dwóch ludzi na śliskim pokładzie statku zalewanego i miotanego przez rozhukane, wściekle morze.

Olaf Nilsen stanął przy busoli i znieruchomiał. Nie oglądał się na sztormana i nic do niego nie mówił.

Tylko wtedy, gdy kapitan wybił sygnały nowej zmiany i Pitt, przerażony zdarzeniem i znużony uporczywą walką z morzem, położył się w swej kajucie, Norweg wszedł do niego.

– Widzieliście? – mruknął.

Pitt w milczeniu kiwnął głową i uczynił ręką ruch rozpaczy.

– To ich wszystkich czeka, jeżeli tak długo potrwa! – szepnął kapitan. – Albo ja, albo oni… Nilsen więcej się nie odzywał, więc Pitt po chwili zapytał:

– Co zrobimy teraz? Musimy raport dożyć o tym Japończyku. Jak będziemy tłumaczyli wypadek?

– Po co? – wzruszył ramionami kapitan. – Nikt nie wie, że on był na szonerze. Nie robiłem z nikim kontraktu akordowego… Zresztą nie wiem nawet, jak się nazywał. Mito – to przybrane nazwisko. Przybiegł przed trzema laty na pokład „Witezia", gdy szoner stał w Nagasaki, prosił, żeby go ukryć i wziąć za majtka… Pewno był galernikiem i uciekł… Ha! Teraz już po wszystkim. Mało brakowało, a udusiłby mnie…

– Ktoś z załogi może powiadomić władze… – rzeki Pitt.

– Widział tylko jeden Lowe. On nie powie nikomu. Jutro będziemy szukali Mita… Powie się, że fala musiała go znieść do morza. Oni będą radzi… bo mniej ich zostanie… W Vardó weźmiemy jednak trzech nowych majtków, bo z tą ilością załogi nie damy sobie rady. Zajmijcie się tym, sztormanie! Śpijcie teraz… Nilsen wyszedł i starannie zamknął za sobą drzwi kajuty. Pitt Hardful oka nie mógł zmrużyć przez całą noc. Co chwila z mroku wyłaniała się wykrzywiona małpia twarz potwornego Japończyka, groziła mu żółtymi kłami i skośnymi oczami; z wszystkich kątów wyciągały się długie ramiona o tatuowanych dłoniach i skrzywionych palcach.

Minęła bezsenna, burzliwa noc i sztorman wyszedł do biesiadni. Kapitan blady, z szyją obwiązaną szerokim szalem, pił gorącą kawę.

W milczeniu siedzieli nad kubkami, przygryzając chlebem. Nagle drzwi otwarły się z łoskotem i wbiegł bosman.

– Kapitanie! Nie mogę znaleźć nigdzie Mita…

– Czy dobrze szukałeś? – mruknął Nilsen, nie podnosząc oczu.

– Wszędzie zajrzałem. Byłem nawet w tylnym kasztelu, a raczej w magazynach węglowych, w hali maszynowej…

– No, to widocznie fala go strąciła za burtę – mruknął kapitan.

– Fala? – powtórzył Michał Ryba i nagle wparł wzrok w. obwiązaną szyję Nilsena, w jego bladą twarz, spojrzał na sztormana, który nic nie mówił, zachowując pozorny spokój.

– Fala… – szepnął i nagle oczy mu radośnie błysnęły. – Pewno, że fala!

Na pokładzie „Witezia" więcej nie mówiono o Micie. Zapomniano o nim niby o opróżnionej butelce wyrzuconej za burtę.

Przypominała o zaginionym palaczu tylko cięższa służba i brak gorącego pożywienia. Załoga dostawała teraz wyłącznie konserwy w blaszankach i galety, ponieważ kucharz TunLee musiał zastąpić drugiego palacza i odbywał swoje warugi już nie przy kambuzie, lecz przed tchnącymi żarem paleniskami kotłów.

Ocean Lodowaty spotkał „Witezia" nieprzychylnie. Dmą ustawała, a był to wrogi, nie posmyczny wiatr.

Szoner szedł z kładzią nieraz do 45 stopni, tracąc na szybkości i zwrotności, co zmuszało kapitana Nilsena do odsądzenia się daleko od brzegu w obawie przed podwodnymi skałami, zaczajonymi w pobliżu Nordkapp.

Jednakże szczęśliwie dopłynęli do Vardó i rzucili kotwicę we wschodniej części portu, zatłoczonego małymi szkunerami rybackimi, szkutami przemysłowymi, traulerami, służącymi do holowania sieci na morzu, handlowymi parowcami, ładującymi beczki ze śledziami, sztokfiszami i tranem, surowe skóry fok i morsów, pęki kidziny – suchej trawy morskiej, fiszbin i wszystko to, co śmiałym żeglarzom hojnie daje północny ocean, wzbogacając ich i kraj, za synów którego się uważają.