Изменить стиль страницы

– Organizacja mieszana… Wchodzą do niej biali oficerowie i socjal-rewolucjoniści… o ile wiemy…

– Posiadacie nieścisłe informacje? – zawołał Lenin. – Carscy oficerowie nie biorą w tem udziału. Mogli tysiąc razy targnąć się na zamach, a nie uczynili tego. Są pozbawieni ducha i odwagi… Żywe trupy polityczne! Socjal-rewolucjoniści, albo… zresztą nie ma to znaczenia! Cóż poradzimy na te knowania? Znacie domniemanych wykonawców zamachu?

– Nie! Wiem tylko, że zamach jest przygotowany – odpowiedział Wołodarskij. – Przyszliśmy, aby powstrzymać was, towarzyszu, od zamiaru wystąpienia na jutrzejszym wiecu!

Lenin przeszedł się po pokoju. Zaciskał ręce i śmiał się.

– Powstrzymać nie? Zapowiedziałem przecież swoją mowę! Wystąpię, towarzysze! – odparł. Patrzyli na niego ze zdumieniem.

– Myślicie, że można mnie nastraszyć? Człowiek, który oddawna o sobie nie myśli, nie zna strachu. Wiecie, przecież że zagranicą chodziłem samotny na rozmowy z agentami policji politycznej? Pamiętacie, że po przyjeździe do Piotrogrodu, przed wystąpieniem lipcowem, odwiedzałem koszary i wygłaszałem mowy. Przechodziłem wtedy wśród szeregów nienawidzących mnie, uzbrojonych oficerów dawnej gwardji carskiej i żołnierzy, przekonanych, że jestem zdrajcą ojczyzny, i gotowych rozszarpać mnie. Było to nieraz i nie dwa, a dziesięć, dwadzieścia! Rezultat był zawsze jeden i ten sam! Po mowie mojej żołnierze wynosili mnie na rękach, a oficerowie zmuszeni byli się ukrywać przed gniewem oszukanych przez nich szeregowców! Tak będzie i teraz. Skoro zacznę mówić, nikt już nie odważy się napaść mnie.

Nikt!

Długo spierali się jeszcze komisarze, lecz Lenin był nieubłagany. Miał myśl rzutką, elastyczną, bo łatwo przechodził od jednego postanowienia do drugiego, uważając je za lepsze, praktyczniejsze, lecz w wypadkach wzięcia odpowiedzialności na siebie i narażenia życia nie znał wahania.

Musieli mu więc ustąpić.

Nazajutrz o godzinie 11-ej wchodził już do maneżu, zatłoczonego tak szczelnie, że ludzie poruszać się nie mogli. gdy stanął na mównicy i spojrzał na tłum, wydało mu się, że widzi olbrzymi łan, gdzie chwiejące się głowy, niby kłosy dojrzałe, tworzyły fale.

– W takim ścisku nikt strzelić nawet nie potrafi – pomyślał, z uśmiechem dobrotliwym patrząc na najbliższe szeregi widzów.

Przez całą godzinę głuchym, chrapliwym głosem, wymachując rękami i tłukąc niemi w mównicę, niby młotem w kowadło, podkreślając ruchami łysej czaszki najważniejsze pojęcia, wbijał Lenin w głowy słuchaczy kilka niezbędnych myśli, powtarzając je wkółko w coraz to innej formie i odmiennym, bardziej stanowczym tonem.

Objaśniał konieczność obrony przed imperjalizmem niemieckim, obiecywał prędko koniec wojny, która zakończy się skierowanem do proletarjatu błaganiem, germańskiej burżuazji o pokój.

– Wy go nie dacie rządowi Wilhelma, – wołał Lenin, – bo wiecie, że lada dzień powstanie w Berlinie socjalistyczny rząd Karola Liebknechta, z którym warunki pokoju będą warunkami wojny z kapitalizmem Anglji i Francji o dyktaturę proletarjatu w Europie! Wy tylko – robotnicy i wieśniacy Rosji, jesteście awangardą światowej rewolucji! Wieśniacy mają w posiadaniu całą ziemię i dostarczą walczącemu proletarjatowi potrzebnych produktów w imię wolności, równości, wiecznego pokoju! Bacznie tylko, aby wrogowie nie oszukali was! Już teraz żądają od nas posłuchu dla konstytuanty, do której wejdą jawni i tajni zdrajcy pracującego ludu!

Podniosły się krzyki stronników i przeciwników Lenina. Dyktator mówił dalej.

Doszedł wreszcie do opisu dobrobytu, jaki zapanuje w Rosji, gdy wszyscy pracować będą, jako bracia, dla ogółu, gdy zapomną i ciężkich latach niewoli i ucisku; pytał surowo, niby ojciec, upominający dzieci:

– Czyż myślicie, towarzysze, bracia i siostry, że dla przyszłego szczęścia waszego nie warto przetrwać kilku miesięcy niewygód, niedostatków i wysiłków?

Zerwała się burza okrzyków:

– Niech żyje Lenin! Ojciec nasz! Wódz! Opiekun! Obrońca! Prowadź nas! Naucz! Lenin odniósł rękę i krzyknął:

– Pamiętajcie, coście postanowili w tej chwili. Obrona kraju! Praca i chleb dla armji! Odrzucenie konstytuanty, która nową waść rozpali w narodzie i więzy na wieśniaków nałoży nieskruszone!

– Pamiętamy! Przysięgamy! – odezwały się okrzyki.

Tłum drgnął, docisnął się do mównicy, porwał Lenina i, podając go sobie z rąk do rąk, wyniósł z maneżu.

Lenin wsiadł do samochodu, a za nim chciał wsunąć się Trockij.

– Nie! – rzekł dyktator. – mam do pomówienia z towarzyszem Plattenem. On pojedzie ze mną!…

Szwajcarski internacjonalista natychmiast wszedł do samochodu.

Lenin uśmiechnął się i myślał, że poco miał jechać z Trockim, nad którego głową zaciężył wyrok, wyraźnie brzmiący w słowach deputacji żydowskiej? Najlepszą towarzyszką odwagi jest ostrożność.

Myśli te przerwały dwa strzały rewolwerowe.

Ich suchy trzask ledwie przebił się przez zgiełk okrzyków i wycie tłumu, wylegającego z maneżu.

Siedzący obok Lenina Platten jęknął i schwycił się za ramię. Przez zaciśnięte na rękawie palce sączyła się krew.

– Jestem ranny… – szepnął.

Samochód całym pędem ruszym z miejsca.

Lenin obejrzał się. W ścianie samochodu spostrzegł dwa otwory od kul.

– Dobrze strzelali, – pomyślał, – lecz niezupełnie… Skrzywił usta pogardliwie.

W korytarzach Smolnego Instytutu natychmiast zaroiło się od towarzyszy. Komisarze ludowi, przedstawiciele wszelkich organizacyj, komitetów i dowódcy wiernych pułków przybywali, aby dowiedzieć się o zdrowie swego wodza i o szczegóły zamachu.

Lenin spotykał wszystkich życzliwie i śmiał się wesoło, mówiąc:

– Nie mam pojęcia o tem, kto strzelał do mnie. Śledztwo zarządzone. Towarzysz Dzierżyński pokaże, co umie.

Najwyższy sędzia nie zjawiał się tymczasem. Telefon w jego biurze nie odpowiadał wcale. Posłany po niego motocyklista powrócił z wiadomością, że towarzysz Dzierżyński od rana nie był widziany w gmachu „czeki". Łotysze, stojący na wewnętrznych posterunkach, spostrzegli go wychodzącego o godzinie 7-ej rano na ulicę. Od tego czasu nie powracał.

Antonow, pełniący obowiązki komendanta pałacu, wzmocnił posterunki na korytarzach, schodach i dokoła gmachu. Dopiero późno w nocy wyrzucił „Smolny" ze swego wnętrza obcych ludzi. Na najwyższem Piętrze, gdzie mieszali Lenina i inni komisarze, zapanowała cisza.

Dyktator siedział w swoim pokoju i spokojnie pisał artykuł, w którym gromił burżuazję i jej najemnych morderców za zamiar zadania rewolucji śmiertelnego ciosu w plecy.

Pisał, zarzucając na papier krótkie, dobitne zdania, najeżone cudzysłowami, znanemi każdemu cytatami z Pisma świętego i wyjątkami z bajek najpopularniejszych, dosadnych i złośliwych.

Tak się zagłębił w pracy, że nie słyszał cichej rozmowy za drzwiami i szmeru kroków człowieka, stąpającego po kobiercu, okrywającym pokój.

Ujrzał go przypadkowo, podnosząc od papieru oczy, aby przypomnieć sobie końcową strofę bajki Kryłowa o „Świni i dębie".

Przed nim stał Dzierżyński. Zimne oczy wbił w oblicze dyktatora i krzywił kurczące się usta.

– Szukałem was przez cały dzień… – rzekł Lenin, uśmiechając się do straszliwie drgającej twarzy Dzierżyńskiego.

– Wiem, – odparł, – byłem na mieście… Szukałem sprawców zamachu. Jeszcze wczoraj mówiłem Wołodarskiemu, gdzie ma ich znaleźć… Nie chciał, czy nie śmiał…

Spojrzał znacząco na Lenina i długo wytrzymywał ostry, badawczy blask czarnych oczu mognolskich.

– No, i cóż? – spytał Lenin.

– Pochowali się, jak krety pod ziemię, – szepnął, – lecz ja ich wytropię, Kazałem aresztować Wołodzimirowa…

– Mego szofera?! – wykrzyknął Lenin.

– Waszego szofera… Ob był w zmowie z zamachowcami – szepnął Dzierżyński. – Zresztą, przekonacie się wkrótce, towarzyszu. Zostawcie tylko tę sprawę mnie!

Lenin skinął głową i wzruszył ramionami. Dzierżyński, nic nie mówiąc więcej, opuścił pokój. Dyktator znowu pochylił się nad biurkiem.