Изменить стиль страницы

Jakaś starucha o nieprzytomnych oczach, w których biegały krwawe odbłyski pożaru, bez przyczyny zakazuje jubkę wyżej kolan, z jazgotem przeraźliwym wykrzykiwała:

– Palcie, palcie, ludzie Boży! Gdy spalimy dom, już nigdy nie powrócą panowie! Inna, rzygając ohydnemi słowami, wtórowała jej:

– Matko Przeczysta, Chryste Panie, pozwoliliście mi dożyć dnia radosnego!

Głos jej załamał się w dymie gryzącym, więc pluć zaczęła i wyrzucać zgniłe, rozpustne wyzwiska i przekleństwa wściekłe, do bluźnierstw podobne.

Jakiś chłop, bezmyślnie podrygujący przed gankiem, nagle krzyknął:

– Pan i pani przy oknie, ludzie prawosławni! Ogień dosięgnął już zamieszkałej części domu.

Bołdyrew, porwawszy omdlałą z przerażenia żonę, wlókł ją ku wyjściu. Drzwi były zatarasowane, narzucanemi przez chłopów klocami drzewa. Nie mógł wyważyć ich stary pułkownik, więc krzesłem wybił szybę w sieni i zamierzał tą drogą ratować życie.

Chłopi przyglądali się miotającej się przed oknem siwej głowie Bołdyrewa, podnoszącego osuwającą się ciągle żonę.

Do okna przyskoczył jakiś wyrostek i cisnął w starca kamieniem. natychmiast zawył tłum, zaskowytał i grad kamieni posypał się na siwą głowę i pierś, okrytą długą, srebrzystą brodą.

Bołdyrew nagle zniknął. Widocznie upadł, zgodzony kamieniem.

W tej chwili z trzaskiem, zgrzytem i hukiem zawalił się pułap, wyrzucił wysoko, pod same niebo słupy iskier, płonących żagwi i węgli.

– Hurra-a-a! – przeniosły się nad tłumem radosne, triumfujące krzyki i brzmiały długo, zagłuszane łoskotem zawalających się belek i ścian.

– Wyprowadzajcie konie! – przebił się przez zgiełk i hałas przeraźliwy krzyk. Wszyscy pomknęli ku zabudowaniom gospodarczym, lecz nie zdążyli dobiec, bo stajnia,

kryta słomą, spichrz i drewniany barak z lokomobilą, maszynami i narzędziami rolniczemi, zasypywane palącemi się żagwiami, odrazu stanęły w płomieniach.

Rozległ się cienki, żałosny kwik i trwożne rżenie koni, syk ognia, zgrzyt i trzask płonącego drzewa…

„Chłopska iluminacja", jedna z niezliczonych, któremi rozświetlona była Rosja, przygasła dopiero o świcie…

Chłopi i baby, wymachując rękami i krzycząc wzburzonemi głosami, powracali do swoich chat, pędząc bydło, zabrane z obory Bołdyrewych.

– Ech, Akimie Semenowiczu, wesoła nocka była! – krzyczał jednooki wieśniak, klepiąc wójta po ramieniu.

– Czysta robota! – odparł, błyskając ponuremi oczami. – Wszystko docna pożarły płomienie. Nic nie pozostało! Maszyn szkoda! Nowe, dobre były…

– Mała bieda – krótki żal! – pisnęła idąca obok kobieta, schylona pod ciężkim worem, wypchanym zrabowanemi we dworze rzeczami. – Nasze prawo teraz! Wszystko należeć ma do ludu… Tak pouczał towarzysz Gusiew!

Odczuwając nagłą i serdeczną wdzięczność dla Stwórcy, wysoki wieśniak z opaloną brodą, zawołał w uniesieniu:

– Grubą świecę postawię przed ikoną św. Mikołaja Cudotwórcy za to, że bez żadnej przeszkody zakończyliśmy sprawę raz na zawsze! Nasza – ziemia, cała do nas należy matka – karmicielka!

– Patrzcie tylko, aby spadkobiercy Bołdyrewa nie powrócili – odezwał się ostrzegawczy głos. – Oj, na Sybir pogonią nas za tę noc, braciszkowie. Chryste Pani, zlituj się nad nami, obroń rabów Twoich!

Chłopi zaczęli oglądać się bojaźliwie, żegnać i szeptać modlitwy. Posłyszał to Gusiew i, zsuwając czapkę na tył głowy, krzyknął:

– Nie bójcie się, towarzysze! Nigdy nie powrócą… Dla spokoju i pewności wbijemy na pogorzelisku pal z osiki. To już murowane – nigdy nie powróci tu żaden Bołdyrew!

– Wbijemy pal… dlaczego nie wbić?!… – mruczeli chłopi.

Tak szli, gwarząc, to radując się ponuro, to czując wielki strach, pełznący zewsząd w sza-rem, niepewnem świetle zimowego, mroźnego przedświtu.

W tej chwili w Piotrogrodzie maszyny drukarskie ze zjadliwym, złym szczękiem biły odezwę Włodzimierza Iljicza Lenina do chłopów:

– Mówimy do was: nie czekajcie na żadne prawo, bierzcie sobie ziemię, zagarniętą przez sługi cara, przez bogaczy i szlachtę! Zmiatajcie ze swej drogi wrogów swoich, ciemiężców i wyzyskiwaczy! Przysługuje wam prawo skrzywdzonych, zrzucających kajdany. Spieszcie się, bo właściciele ziemskich obszarów czekają na posiłki, prowadzone przez generałów carskich! Oni niosą dla was sądy doraźne, śmierć, baty, więzienia i katorgę! Spiszcie się i pamiętajcie, że tego, co zagarniecie, nikt wam nigdy nie odbierze! Niech żyje socjalna rewolucja! Niech żyje robotniczo-włościański rząd! Niech żyje dyktatura proletarjatu!

Lenin napisał tę odezwę przed północą, powróciwszy z posiedzenia rady komisarzy ludowych. Słuchając mów towarzyszy, uczuł smutek i trwogę, ogarniającą go. Idąc długiemi korytarzami Smolnego Instytutu, myślał:

– Czy naprawdę jestem i będę dyktatorem miljonów chłopów i robotników? Czy mam dość siły, aby narzucić im swoją wolę? Chcę to uczynię, bo wola moja nigdy nie będzie skierowana dla mego osobistego dobra. Wszystko, nie wyłączając życia swego, chcę poświęcić dla sprawy – zwolnienia pracujących z więzów niewolnictwa najemnego. Tymczasem wydaje mi się, że tłum włada mną, narzuca mi swoje nakazy, a ja z trudem wybłagać mogę o spełnienie okruszyny swoich dążeń… Czyżbym był niewolnikiem tłumu? Tego zbiorowiska obcych ludzi, gardłujących robotników, ciemnych, najgorszych chłopów? Musiałem, ustępując im, aby wyrwać od nich prawo na dyktaturę aprowizacyjną, jeszcze raz powołać chłopów do burzenia najlepszych, najkulturalniejszych gospodarstw… Zresztą, poco mam obawiać się tego! Dyktatura przechodzi do mnie, a gdy będę ją czuł zaciśniętą w ręku, odwrócę wszystko tak, jak zechcę!…

Smutek jednak nie rozwiał się po tych rozmyślaniach twórcy nowej rewolucji…

W tymże czasie w pokoju, strżeżonym przez zbrojnych łotewskich rewolucjonistów, utrzymywanych w karbach przez Petersa i Łacisa, leżał na sofie Feliks Dzierżyński. Nie spał, bo cierpiał od lat kilku na bezsenność.

Przez te nieskończenie długie pasmo dni i nocy męczeńskich straszne, obłędne myśli dręczyły i truły dawnego katorżnika, socjalistę, człowieka, utkanego z nerwów, rozszalałych z nienawiści i żądzy zemsty.

Pałał nienawiścią do całego świata. Marzył o zemście nad wszystkiem, co żyło i co było dziełem rąk żyjących istot. Pragnął widzieć dokoła siebie krew, ciała zamordowanych i umęczonych, cmentarzyska, ruiny i zgliszcza, a nad tem – ciszę śmierci.

Teraz leżał z szeroko otwartemi oczami. Drgające, czerwone, nabrzmiałe powieki co chwila przykrywały jarzące się, to złe, to męczeńskie źrenice; rękami ściskał kurczącą się kon-wulsyjnie bladą, wychudłą twarz, syczał z bólu, krzywiąc usta w straszliwym uśmiechu cierpienia, i zgrzytał zębami.

Późno w nocy przyniesiono mu kartkę od Lenina.

Dyktator pisał, że ma do niego zupełne zaufanie, więc poleca mu ważną sprawę, która może zaważyć na losach rewolucji. Przewidywana jest wojna domowa, aby zdusić opornych i zdobyć p4rowincję. Będzie zorganizowana duża armja oraz gwardja pretorjanów dla obrony Rady kosiarzy ludowych. Wejdą do niej Łotysze, Finowie i Chińczycy, sprowadzeni w swoim czasie przez rząd carski na roboty wojenne. Tych ludzi trzeba odżywiać suto. Pożywienia poddostatkiem muszą też mieć żołnierze, walczący na frontach wewnętrznych. Nie można zostawić bez aprowizacji miast, bo w nich łatwo wybuchną bunty. Prowjant dla robotników, żołnierzy i miast powinna dostarczyć wieś, lecz – zubożała i wyczerpana, – nie zechce uczynić tego dobrowolnie. Rada komisarzy poleca towarzyszowi Dzierżyńskiemu obmyślić sposoby zniewolenia chłopów do zwożenia produktów na punkty aprowizacyjne. Plan ten ma być wykonany przez niego samodzielnie, bez kontroli i w najkrótszym czasie.

O tej kartce Lenina myślał Dzierżyński, wijąc się i miotając na twardej sofie.

Wreszcie, spostrzegłszy pierwsze szare błyski świtu, usiadł i ściskając w głowę w zimnych dłoniach, syczał:

– Ja z tej dziczy ciemnej, okrutnej, pogańskiej w swojem chrześcijaństwie sekciarskiem, rozpustnej, tchórzliwej i niewolniczej wycisnę wszystko, chociażby miała ona całą krew swoją wysączyć! Wnuki ich pamiętać mnie będą!