Изменить стиль страницы

Chłopi przestępowali z nogi na nogę i pomrukiwali:

– No… pewno, że… niby po dobremu żyliśmy… Ucisku nie było żadnego… Co mówić?! Tylko rozkaz wyszedł, żeby ziemię i dobytek wszelki panom odbierać i… dzielić… Przyszliśmy, aby po sąsiedzku, po dobremu, doradzić… zgodę waszą na to mieć… bo i tak… weźmiemy…

– Weźmiecie? krzyknął Bołdyrew. – A jakimże to prawem? Zbrodniarzami chcecie być? Co na to powie rząd, gdy ustali się ład w kraju? Nie pomyśleliście o tem?

– Za twego życia, burżuju, nie będzie innego rządu, oprócz nas – robotników i chłopów! -zaśmiał się Gusiew. – Oddawaj, inaczej sami weźmiemy!

Bołdyrewa, starego, dymisjonowanego pułkownika, bohatera dwuch wojen, niełatwo było nastraszyć. Wyprostował się dumnie i odparł, wyraźnie akcentując każde słowo:

– Nie oddam, nie mając w ręku pisanego i zatwierdzonego przez rząd prawa! Jeżeli Zgromadzenie Narodowe postanowi – oddam bez słowa sprzeciwu. Teraz, jeżeli chcecie, możecie czynić gwałt i zbrodnię, lecz odpokutujecie za to ciężko! Opamiętajcie się póki czas! Idźcie do domu, pomyślcie, a o tem, co uradzicie, niech mi wójt doniesie.

Skinął ręką i wyszedł.

Chłopi opuścili dwór w ponurem milczeniu.

– Sprawiedliwie gadał „pan"… – mruknął jeden z wieśniaków. – Można zaczekać…

– Czekajcie… Czekajcie! – rzucił się na niego Gusiew. – Doczekacie się nowych policjantów, więzienia i batów… Burżuje w konstytuancie ustalą stary porządek, a wy, jak bydło, pójdziecie w ich jarzmo… Brać! Brać póki czas!

– N-no, jak brać, to brać… – rozległy się jeszcze nieśmiałe głosy. W godzinę później do dworu przybiegł wójt.

Miętosił czapkę, czuł się zakłopotany, oglądał się tchórzliwie.

– Biada, panie, biada! Oszalał lud… Ostatnie przychodzą czasy! Postanowili chłopom odebrać wam ziemię, bydło, dom, maszyny, a was i panią… wygnać ze dworu. Kazali mnie powiedzieć, żebyś bez zwłoki wyprawił przyjezdnych krewniaków, bo, jak mówi Gusiew, -objadają chłopów… To nie my tego chcemy… tylko ten… Gusiew… Podjudził wszystkich, jak ten djabeł kusiciel… Biada!

Pochylił się do ucha pana Bołdyrewa i szepnął:

– Przebierzcie się, panie, w chłopski przyodziewek i czekajcie. Ja po was przyślę wóz… Mój syn, wasz chrześniak, odwiezie wszystkich do miasta… Bezpieczniej tam będzie…

Stary pułkownik przybladł i namyślał się długo. Odezwał się wreszcie:

– Dziękuję wam, wójcie! Przyślijcie Iwana z wozem…

Wójt wyszedł, a pan Bołdyrew skierował się do salonu, gdzie zgromadziła się cała rodzina.

Spokojnym głosem, który ani razu nie zadrżał mu, oznajmił, że postanowił oddać chłopom majątek i pozostać, aby ciemni włościanie nie zmarnowali gospodarstwa.

– Będę ich doradcą i pomocnikiem! – zawołał. – Nie mam prawa porzucać placówki swojej. jeżeli ma przejść do ludu, niechże lud ma największy pożytek z niej, czego beze mnie nie potrafi osiągnąć. Pozostaję! Co do was, to chłopi żądają, abyście odjechali… Brat Walerjan zabierze swoją rodzinę i żonę moją. Zamieszkacie u mego przyjaciela Kostomarowa. Siedzi on na małym zgonie roli, pracuje, jak zwykły chłop, więc od niego ziemi nie odbiorą. Najniebezpieczniejsze to miejsce na te czasy.

Żona Sergjusza Bołdyrewa – sędziwa staruszka zaprotestowała.

– Ja pozostanę przy tobie! – zawołała. – Nie opuszczę ciebie. Na wojnę za tobą pojechałam, jako sanitarjuszka, to teraz nie godzi mi się pozostawiać ciebie samego… Dzieci nie mieliśmy, żyliśmy dla siebie, możemy więc i umrzeć razem… Pozostanę i nie staraj się mnie odwieść od tego zamiaru. Koniec! Postanowiono!

Wzruszony Bołdyrew nie przeczył. Podszedł do żony i rzekł prosto:

– Dziękuję ci, Juljo!

Naradzał się z bratem, prosił go o przechowanie pewnych dokumentów i kilku klejnotów, które mogłyby być zczasem spieniężone; polecał mu, aby uprzedził starego dziwaka Kosto-marowa, że, być może, wkrótce zjedzie do starego druha na dłuższy pobyt.

– Obawiam się, – mówił, – że chłopki wpadną w szał, jak i wasi robotnicy! Gdy stracę nadzieję – przyjadę do Kostomarowa i będę pomagał mu.

Po zachodzie słońca inżynier z rodziną odjechał. Dwór w Rozinie opustoszał.

W starożytnym domu, pamiętającym pyszny wiek Elżbiety, pozostała sędziwa para staruszków.

Siedzieli w półciemnym pokoju i rozmawiali przyciszonym głosem.

– powiedz, czy jest chociaż jeden człowiek w okolicy któremu uczyniliśmy krzywdę? -pytała staruszka. – Za cóż tyle nienawiści do nas?!

Westchnęła i zapłakała gorzko. Mą[długo nic nie mówił.

Przeszedł się kilka razy po pokoju i, namyśliwszy się, zaczął szeptać:

– Kwestja to zawiła, oj, bardzo zawiła! Odpowiadamy nie za swoje winy… Za grzechy rządu, szlatchy, urzędników, inteligencji, za zbrodnie cara musimy ponieść karę. Uważano chłopa za bydło, którem rządzić można tylko batem. Ciemnego nie chciano z ciemności wyprowadzić. Kopano coraz głębszą przepaść pomiędzy włościaństwem a rządem i inteligencją… No, i doczekaliśmy się dni zemsty! Dziki i ciemny chłop sam wyrwał się z ciemnicy… My dla niego – nie jesteśmy tylko dobrymi sąsiadami – Sergjuszem i Julją których znają od pięćdziesięciu lat. Jesteśmy „panami", uczonymi, bliskimi ludźmi dawnych władz, a więc – wrogami…

Długo rozmawiali, smutnie pochyliwszy ku sobie stroskane, sędziwe głowy. Nagle z brzękiem rozprysnęła się szyba, duży kamień wpadł do pokoju, a przez rozbite okno wleciał obok mroźnego powietrza. Głuchy gwar dochodził z podwórza.

Bołdyrew wyjrzał przez okno. Zwarty tłum chłopów, poprzedzanych przez Gusiewa, prowadzącego za sobą baby wiejskie z workami w rękach, sunął ku stopniom ganku.

– Otwierać! Otwierać! – rozlegały się głosy.

Przerażona służba ucichła. Bołdyrew przeżegnał się i poszedł ku drzwiom.

Wbiegł Gusiew, a za nim, krzycząc i potrącając się, wdarły się baby. Zaczęły natychmiast wrzucać do worków stojące na stołach przedmioty, zrywać firanki, wyłamywać drzwiczki szaf i kredensów.

– Zabierajcie wszystko, bo to teraz – wasze! Koniec z burżujami, teraz każda rzecz należy do ludu! – wrzeszczał Gusiew, wymachując kijem.

– Opamiętajcie się, ludzie! – wołał Bołdyrew, lecz tłum, złorzecząc, odepchnął go i biegł dalej.

Z dziedzińca i od zabudowań folwarcznych dochodziły zgiełkliwe krzyki i wycie chłopów. Baby, podburzone przez Gusiewa, szalały. Łamały meble, tłukły lustra, niszczyły fortepian, wyrywając struny, wykręcając klawisze, zdzierając obicie mebli, draperje, kobierce. Wreszcie wybiegły, dźwigając worki ze zdobyczą.

– Spalić tę starą szopę! – krzyknął nagle Gusiew, miotający się w tłumie.

Ktoś wsunął palącą się żerdź pod okap drewnianego dachu, inny polał naftą ścianę i podpalił. Języki płomieni zaczęły lizać sczerniałe, suche deski starej budowli, dym wyrywał się ze szczelin pomiędzy belkami i poszyciem krokwi. Upłynęło kilka minut i cały budynek stanął w ogniu.

– Zatarasować drzwi! – wrzasnął jakiś głos kobiecy. – Niech się upieką w swojej norze wrogowie ludu! Szczury żarłoczne!

Spokojni i nawet potulni chłopi, nabożni, lubujący się w tajemniczych książkach religijnych, zasłuchani nie tyle w znaczenie, ile w sam dźwięk poważnych, majestatycznych, uroczystych słów starej, słowiańskiej mowy cerkiewnej; baby i dziewki wiejskie, garnące się niemal codziennie do dobrej, łagodnej staruszki, aby pożalić się, popłakać nad swoim losem niewolnic, dręczonych, poniewieranych przez pijanych mężów i ojców, poradzić się w chorobie dzieci, dostać zapomogę, napisać list, lub skargę do władz; starcy, którzy przychodzili przed każdem świętem do dworu, aby pogwarzyć z „panem" o sprawach domowych, wysłuchać objaśnień niezrozumiałych, zawiłych zarządzeń gubernatora, policji, urzędu skarbowego, wyprosić krowę, lub konia dla zubożałego sąsiada, – wszystkich ich tej nocy zimowej ogarnął szał.

Tłum krzyczał, wył, gwizdał, śmiał się dziko, bezmyślnie.

Spoglądając na szkarłatne płachty płomieni, z hukiem miotających iskry i czerwone węgle, na słupy czarnego i białego dymu, na lunę, pląsającą na ciemnem niebie, słuchając trzasku desek i krokwi, żałosnego brzęku pękających szyb, czując na sobie gorący dech ognia, szybko pożerającego starą siedzibę Bołdyrewych, – tłum przewalał się niespokojnie z miejsca na miejsce, klął i bluźnił.