Изменить стиль страницы

Zrozumiałem nagle, że w ten sposób nie dojdę do niczego. Trzeba wziąć się do sprawy systematycznie. Wyłączyłem świergoczący czytnik, rozebrałem się wreszcie, wykąpałem, zjadłem jajecznicę na prawdziwym boczku i z prawdziwych jaj i uzbrojony w kilka arkuszy papieru, pisak i kalkulator zasiadłem do pracy. Dla dodania sobie animuszu popatrywałem na etykietę stojącej przede mną butelki, którą obiecałem sobie dopiero w nagrodę. Uzyskane od Jelinka informacje znakomicie zwiększały moje szansę, zawężając krąg osób podejrzanych o to, że mogą być Kraftem lub jego kumplem.

Przedtem szukaliśmy i polowaliśmy na przemytnika w przestrzeni, od pasa asteroid po orbitę Plutona, upatrując jego kryjówki w każdej dziurze. Przedsięwzięcie to z wielu przyczyn przerastało nasze siły. Patrol nie był liczny, a eksploatacja energodajnych złóż rozwijała się coraz szybciej. Coraz więcej statków buszowało w przestrzeni, rósł zamęt i bałagan. Mnożyły się spory kompetencyjne pomiędzy wyspecjalizowanymi w tępieniu przestępców agendami, znakomicie ułatwiając tym samym życie wszelkim mętom. Ścierały się sprzeczne interesy Dwunastu Sióstr, które przerzuciły się z ropy na minerały Planet Ostatnich. Liczne łachudry ściągały zewsząd na grożących natychmiastowym wybuchem pudłach w poszukiwaniu łatwego zysku i łatwej śmierci.

Jednym z nich, tak myślano wtedy, był Kraft. Nikt nie wiedział, jak się naprawdę nazywał. Pseudonim zawdzięczał swej sile i zdecydowaniu, jakie przejawiał w dążeniu do celu. Początkowo Patrol nie zwracał nań większej uwagi niż na innych, a Kraft na równi z nami zwalczał drobnych szmuglerów. Cieszyliśmy się z tego widząc, że ułatwia nam robotę. Byliśmy pewni, że później łatwo rozprawimy się z nim. Potem jednak było po herbacie. Z ogólnego chaosu wyszedł najsilniejszy i najbardziej przebiegły. Kraft. Niektórzy obliczali, że już teraz stać by go było na utworzenie Trzynastej Siostry – Kraft and Co. – i przejście do działalności legalnej.

Widać był jednak jeszcze za słaby, Dwunastka nie chciała go, choć i nie zwalczała tak silnie jak wprzódy, licząc się z tym, że kiedyś może się stać ich partnerem. W końcu to Siostry utrzymywały Patrol i tylko od nich zależało, byśmy, otrzymawszy odpowiednie środki, stali się w krótkim czasie na tyle silni, by znokautować przemytnika w jego kryjówce. A tej upatrywano w podziemnych grotach Neptuna, blisko jądra, gdzie temperatura i grawitacja podobne były do ziemskiej, na którymś z księżyców Jowisza lub w podziemnym mieście Plutonidów. Byli i tacy, co twierdzili, że Kraft zbudował – według innej wersji odnalazł – pozostawiony przez Obcych wielki statek, coś na kształt naturalnego satelity i na nim bezpieczny i nieuchwytny przemierza Układ, nie dbając o Patrol ani o Dwanaście kłótliwych Sióstr.

Te bzdury skończyły się dla mnie definitywnie. Kraft był tuż obok, może za ścianą, być może wiele razy rozmawiałem z nim lub spałem, jeżeli to kobieta. Tego wykluczyć me mogłem. Piekielna przebiegłość i konsekwencja wskazywałyby nawet na to. Od czegoś musiałem jednak zacząć Proces eliminacji. Na początek połączyłem się z Informacją, by dowiedzieć się, jaka była liczba osób przebywających w Bazie w dniu nadania przechwyconego sygnału. Było ich siedemset trzydzieści sześć. Poprosiłem o pełną listę z najważniejszymi danymi – wiek, zawód, cel pobytu lub przybycia, etc. Po chwili drukarka mojego terminalu zaczęła wypluwać z delikatnym drganiem białą kartę.

Siedemset trzydzieści sześć nazwisk to sporo. Na początek odjąłem z tej listy, według wcześniejszych ustaleń, komandora Jelinka. Siedemset trzydzieści pięć. Westchnąłem. Tą drogą daleko nie zajdę. Innej jednak nie było. Dalej. Dalej poszło lepiej. Przy założeniu, że nadawał sam Kraft, człowiek mający dostęp do informacji wewnętrznej, umiejący pilotować i mający ku temu prawie nieograniczone możliwości, pozbyłem się całego personelu naziemnego – mechaników, elektryków, sprzątaczek, barmanów, kancelistów tajnych i jawnych, sekretarek, dziwek (nikt nie słyszał o odrzutowej kurtyzanie!), by otrzymać pięćset pięćdziesiąt cztery nazwiska. Od tego odjąłem osoby, które przybyły na Te-tydę już po udokumentowanym zadomowieniu się Krafta w otaczającej nas pustce. Odpadło dwieście dziewięćdziesiąt dziewięć osób. Pilotów jeszcze nie tykałem. Zostało więc dwieście pięćdziesiąt pięć osób. Przez szacunek dla nauki odjąłem od tego grupę naukowców i ich personel – siedemdziesiąt osiem osób – którzy od lat grzebali się z upodobaniem w jakiejś śmierdzącej dziurze o trzy wiorsty od Bazy. Nie mieli własnych rakiet i nie latali. Mieli natomiast nadajnik, ale był chyba pod kontrolą. Jeżeli nie, to objęcie ich nadzorem było pierwszą rzeczą, jaką zrobił Jelinek po zapoznaniu się z taśmą. Stu siedemdziesięciu siedmiu. Niedobrze, została mi już ścisła czołówka i odejmowanie stało się coraz trudniejsze i niebezpieczniejsze.

Ktoś zapukał do drzwi. Byłem pochłonięty wyliczanką i chciałem być sam. Jednakże zapomniałem zablokować zamek i teraz w powiększającej się z każdą sekundą szparze dostrzegłem kobiecy kształt. Elis.

Moje siostry – powiedziała – chcą również być kurtyzanami i ja opłacam ich naukę w Unitarnej Szkole Arystokratek. Podobno robią szybkie postępy.

– A ty? – zapytałem, zwijając wydruk z nazwiskami w zgrabny rulon i rzucając go pod łóżko – Byłaś pilną studentką? Prymuską?

– Nie mam przy sobie dyplomu. Musisz sam sprawdzić.

Sprawdziłem. Jestem pewien, że Elis w szkole nie leżała nigdy w oślim łóżku.

Rano byłem nieco nieswój. Zmęczony i niewyspany. Wysączyłem kilka ostatnich kropli z butli "Komandor Crax" i zastanowiłem się, czy iść coś zjeść, czy wrócić do rachunków. Obawa przed spotkaniem gdzieś Jelinka wymogła to ostatnie. Elis już nie było, gdy się obudziłem, jeden problem miałem więc na razie z głowy. Tak ją widać wychowali w tej szkole. Wczołgałem się pod łóżko i wyjąłem mój popstrzony arkusz. Raźno zabrałem się do dzieła.

Dwadzieścia siedem osób liczył personel medyczny. Zostało okrągłe sto pięćdziesiąt. Patrol. W tym było siedemdziesięciu dwóch pilotów latających na dwie zmiany. A więc minus trzydzieści sześć. Zostaje stu czternastu, w tym pozostałych trzydziestu sześciu pilotów, którzy byli wtedy w Bazie, a nie na patrolu. Odjąłem pijanicę McGuine'a. Sto trzynaście (w tym trzydzieści sześć). A więc siedemdziesiąt siedem plus trzydzieści sześć. Nasłuchowców jest pięciu. Odjąłem wszystkich. Siedemdziesiąt dwa plus trzydzieści sześć. Z tych siedemdziesięciu dwóch osób część ma dostęp do informacji, część do latania, a część do jednego i drugiego. Zostawiłem tych ostatnich. Piętnaście plus trzydzieści sześć. Na arkuszu została mi już mniej niż jedna dziesiąta początkowej liczby nazwisk. Reszta była przekreślona kolorowym mazakiem. Zatrzymałem się. Brak mi było kolejnego wyróżnika.

Zastanowiłem się, co wiem o Krafcie. Nikt go nie widział, a jeżeli nawet, to nie wiedział, z kim ma przyjemność. To nie to. Nikt go nie słyszał. Nie, zaraz, zaraz… Ktoś opowiadał mi, że był na akcji przeciwko przemytnikom jeszcze w czasach, gdy Kraft zwalczał ich na równi z nami, by oczyścić sobie pole, i słyszał z odbiornika głos niewątpliwie samego Krafta wydającego rozkazy. Według tego, co mówił mój rozmówca, właściciel głosu posługiwał się płynnie kilkoma językami, wydając polecenia swej wielonarodowej hałastrze.

Zajrzałem do listy. Oczywiście ktoś mógł zataić fakt swej erudycji, ale i tak skreśliłem wiele nazwisk. Siedem plus czternaście. Tych siedmiu to byli: pułkownik Dwight Mallory, majorzy Allan Fogerthy i Buzz Colins, radiowiec Wissotzky i trzech techników z działu łączności. Wziąłem ich wszystkich pod lupę. Połączyłem się z lotniskiem i uzyskałem informacje na temat tego, gdzie byli wtedy, gdy Kraft przeprowadzał swe dawniejsze akcje. Wszystkich siedmiu mogłem skreślić. Nie latali nigdy ani tak daleko, ani tak długo. Polowania na Krafta trwały dniami, a czasem i tygodniami, i zdawało się nam, że depczemy mu po piętach. Jeżeli była to prawda, to i on musiał wtedy przebywać poza Bazą. A więc zero Plus czternaście. Sami piloci. Tego się obawiałem, tu będzie najtrudniej. Odjąłem tych, którzy przyszli do Patrolu w ostatnim roku (czego nie uczyniłem odejmując dwieście dziewięćdziesiąt dziewięć osób przybyłych na Tetydę po pojawieniu się przemytników) i zostało mi ośmiu. Ośmiu. Cofnąłem się jeszcze o rok i zostało dwóch. Jeden z nich, przechodząc na drugą stronę Saturna, nie zgubił nigdy swojego nadajnika pozycji, by w ten sposób zmylić radarowców i zniknąć w przestrzeni, więc ten drugi…