Изменить стиль страницы

– Cisza! – ryknął Lindsay. – Co się tu dzieje?

Ludzie w przepoconych podkoszulkach i zatłuszczonych smarami spodniach rozstąpili się i Burtowi żołądek podjechał do gardła. Już wiedział, kto to jest Seksbomba. Pośrodku kręgu stał garbus z jedną nogą w ortopedycznym bucie.

O, Boże, Boże! – zatkało coś w Lindsayu. – To już tacy latają w kosmos?

– Co tu się dzieje? – powtórzył ciszej i z rezygnacją..

Garbus, przesuwając ciężki but po podłodze, podszedł do Burta i wymachując jakimś papierem, zaskrzeczał:

– Ty też nie chcesz mnie wziąć, skurwysynu? Mam kontrakt. Podpisałem i polecę.

– My się nie zgadzamy – powiedział jakiś ponury chudzielec stojący w kącie. – On przynosi pecha!

Chudy mężczyzna był bardzo wysoki, blady i zdecydowany. Wręcz dostojny. Twarz okalała mu rzadka czarna broda.

Wygląda na przywódcę mormonów – pomyślał Lindsay.

– Pecha? Pecha? – zaperzył się Seksbomba. – Kłamiesz, psi synu!

– Ja kłamię? – Chudy w oskarżycielskim geście wyciągnął długie ramię w stronę kuternogi. Popatrywał przy tym na Lindsaya, jakby chcąc sprawdzić, jakie na nim to robi wrażenie. – Każdy statek, na którym latałeś, ponosił jakąś szkodę. Widniejesz w każdym roczniku Lloyd jako zaginiony. Statki przepadały bez wieści, a ty wracałeś! Jak? Na piechotę, kulasie? To nieczysta sprawa.

– Nieczysta? – zaperzył się garbus. – Jeśli coś źle się działo, to dlatego, że nikt nigdy nie chciał słuchać moich rad.

– A jakież ty możesz dawać rady? – zainteresował się Burt.

– Wszelkie. – Seksbomba usiłował wyprostować się z godnością. – Mam stopień nawigatora. Nawigator Connan Erret, do usług.

Potem garbus oklapł w sobie i dodał cicho:

– …a latam za zwykłego ciurę.

Zapadła cisza. Lindsay nie bardzo wiedział, co powiedzieć.

– Daj ten kontrakt – wykrztusił wreszcie.

Kwit był niemożliwie brudny i zmięty, ale autentyczny. Burt zresztą nie wątpił w to. Wiedział, że Kompania Wschodniogalaktyczna przyjmie każdego.

Oddał dokument Erretowi.

– Nie mogę go nie przyjąć – powiedział do reszty obecnych i wymknął się z mesy.

Przez najbliższe dni przygotowania do startu biegły normalnie. Lindsay pienił się ze złości w sterowni, pienił się na rampie, w gabinecie przedstawiciela Kompanii w porcie Nowa Proxima, i w wielu innych jeszcze miejscach. Nie zmieniło to faktu, że stan techniczny statku pozostał nie zmieniony, za to jego zdolność do lotu pogarszała się z każdą toną yrru wrzucaną do ładowni.

W końcu Burt doszedł już do tego stanu ducha, że przestało to robić na nim wrażenie. Bez słowa podpisywał wszystkie papiery, które podsuwał mu skwapliwie usłużny pracownik Kompanii i prawie z utęsknieniem myślał o starcie. Bez względu na wynik tego manewru był to moment jego wyzwolenia. Nie wiedział, co jest w podpisywanych przez niego dokumentach, i nie chciał wiedzieć, nawet gdyby podpisał przez pomyłkę cyrograf. Obecna chwila miała jedną jedyną zaletę – na terenie kosmoportu był nieosiągalny dla wierzycieli, których -jak doszły go słuchy -ściągnęło sporo na Proximę. Dlatego nie opuszczał prawie statku, spał na nim i stołował się. Strzeżony teren lądowiska był jedynym bezpiecznym skrawkiem lądu w całym wszechświecie.

Lindsay potrafił docenić ten luksus i w końcu niemal polubił Consellera i pogodził się z myślą, że stanie się on najpewniej jego grobem. Mimo to walczył nadal, wydzierając z przepastnych magazynów Kompanii różne części zamienne, lampki, druty, rurki i podzespoły elektroniczne. Wpuszczony do magazynu kradł wszystko, co mu wpadło w rękę, me wiedząc, jaki drobiazg może mu uratować życie. Załoga robiła to sarno. Pod koniec tak się rozzuchwalili, że planowali porwanie zapasowego generatora, ale w ostatniej chwili buchnął go ktoś inny. Lindsay musiał zadowolić się skrzynką łożysk, która spadła z przejeżdżającego obok Consellera transportowca.

Wreszcie – gdy wszystko zostało już ukradzione, załadowane, pospawane, zatankowane, połatane, zdrutowane, a szmugiel przeszedł przez kontrolę celną – urządzono wielkie picie. Następnego dnia bladym świtem Conseller miał ruszyć w podróż. Lindsay był zbyt pijany tej nocy, by widzieć, że wokół nich odbywa się cicha ewakuacja – kto mógł odsuwał się jak najdalej od niewygodnego sąsiedztwa. Załogi pobliskich frachtowców zostały rozpuszczone na urlopy i przepustki, sprzęt zgrupowany w odległym punkcie kosmoportu, ludzie ewakuowani. Zostały tylko służby i wachty. Rano, gdy skacowany Burt znalazł się w sterowni, port przypominał wymarłe miasto. Żaden statek niczego nie ładował ani nie tankował, transportowce stały w garażach – słowem, wszystko było przygotowane do mającej nastąpić katastrofy. Na wieży kontrolnej był tylko jeden oficer i radiowiec, za to służby medyczne, pożarnicze i walki ze skażeniami nawet w nadkomplecie.

Oficer był młody, niedoświadczony i bardzo się bał. Widać było wyraźnie, że jako najmłodszemu wlepiono mu tę służbę dopiero wczoraj.

Lindsay zebrał potrzebnych mu ludzi w sterowni, kazał stulić gębę oficerowi na wieży i przystąpił do procedury startu.

Ciężko to szło. Conseller z trudem budził się do życia, powoli do sprawności dochodziły podzespoły, trzewia statku mruczały z dezaprobatą raczej niż z ochotą. Wszystko to przypominało reanimację Frankensteina. Burt miotał się w sterowni, był wszędzie, popychał oporne wskazówki, walił pięścią w pulpity, aż wreszcie doprowadził do tego, że Gogo zameldował niepewnym głosem:

– Jest moc, panie kapitanie!

Lindsay zamarł; cały czas miał jeszcze nadzieję, że coś niezależnego od niego uniemożliwi ten lot. Ale stało" się! Zajął swoje miejsce, przypiął się parcianymi pasami do fotela i grzmotnął pięścią w kwadratowy taster wielkości płyty chodnikowej. Przycisk rozjarzył się czerwonym światłem i w tym złowróżbnym blasku nastąpił start. Przez moment jeszcze nic się nie działo, ale potem, skądś z dołu, z piekła samego, rozległ się głuchy grzmot. Statek zadygotał, zatrząsł się i rozwibrował.

Grzmot narastał, przybierał coraz wyższe i groźniejsze tony, wskaźniki i płyta komputera rozmazały się Burtowi przed oczami. Zielona skala wysokościomierza stała twardo na zerze. Huk ogłuszał wszystkich i niemal zabijał. Do tego dołączyły się jakieś gromowe potrzaskiwania i sieknięcia jakby rozpadających się wręg i pancerza. Grzmot z dołu przeszedł nagle i prawie niezauważalnie w śpiewne zawodzenie i zielony słupek wysokościomierza drgnął nieznacznie.

– Stoimy na ogniu! – wrzasnął Burt do mikrofonu.

Nikt mu nie odpowiedział. Nie było po co. Ze wszystkich sił starali się pomóc Consellerowi w wydostaniu się z grawitacyjnej matni, wpierali nogi w podłogę, ściskali poręcze foteli i z zaciśniętymi zębami pchał go w górę centymetr po centymetrze. Szedł, podnosił się! W przeraźliwym wyciu, z napiętymi do granic możliwości mięśniami wznosili się. Wibracje nieco ustały, przedzierali się przez atmosferę i nic nie widzieli w pokrytych bielmem ekranach. Ton silników zmienił się raz jeszcze – poruszali się w coraz rzadszej atmosferze. Zielona skala opadła znowu nieco, chowając w obudowie trzydzieści kilometrów dzielących ich od powierzchni Nowej Proximy.

Lindsayowi wydawało się, że lot w próżni pozwoli mu wreszcie odpocząć. Lecieli, silniki nie działały, więc nie mogły się rozlecieć, statek, o dziwo, był szczelny. Tu i ówdzie coś nawalało, pękało, przepalało się, ale Burt i jego załoga nakradli kilka ton szmelcu, którym uzupełniali ubytki. Te "części zamienne" pochodziły najwyraźniej z równie starych gratów jak Conseller, tylko już rozebranych na śrubki. Nie można było mieć do nich zaufania, lecz oni nie mieli innego wyjścia. Więc ufali.

Mimo tych pozorów spokoju i bezpieczeństwa dwie rzeczy nie dawały spać Lindsayowi. Pierwszą było lądowanie na Selenii. Gdy Burt pomyślał tylko, że lot nie będzie trwał wiecznie, że z każdym dniem zbliżają się do portu docelowego, to właściwie przestawał myśleć. To, co.będzie się dziać, przechodziło jego wyobraźnię. I nie tylko jego. Reszta" ' załogi myślała podobnie, szykując zawczasu (jako że potem mogło już ^nie być okazji!) kozła ofiarnego. To był ten drugi problem. Seksbomba był tropiony zawzięcie po wszystkich pokładach przez żądnych krwi ludzi uważających się już po trosze za jego ofiary. Garbus znosił ze spokojem większość zaczepek, ale czasem, doprowadzony do ostateczności, wykrzykiwał to, czego się po nim spodziewano, i co doprowadzało wszystkich do wściekłości.