Изменить стиль страницы

Obudziłem się. Przede mną jaskrawym światłem pulsował sygnalizator powrotu. Przetarłem dłonią zaspane oczy. To tylko koszmar. Wyciągnąłem rękę w stronę wielkiego przycisku uruchamiającego procedurę powrotu i… zawahałem się. Mogłem już wracać do Bazy, ale z jakiegoś powodu nie czyniłem tego. Mój zmiennik wystartował już. Trzeba lecieć. Na Tetydzie czeka Fred z butelką najlepszego "Komandora Craxa" i najmilsze dziewczynki. Zamiast startować, skasowałem procedurę odejścia do Bazy i zaprogramowałem inną. Elis musi poczekać. Swój sen uznałem za proroczy, a mało kto wiedział, że ja, Kraft, jestem przesądny i wierzę w sny!

SEKSBOMBA

Kiedy kapitan Burt Lindsay obejmował Conseller, był pełen najgorszych przeczuć. Już sam widok tego wysłużonego grata mógł wstrząsnąć nawet najmniej wymagającym i najmniej ceniącym swe życie kosmicznym wygą. Jeszcze gorzej prezentowało się dossier tej krypy.

Conseller należał do Kompanii Wschodniogalaktycznej, najgorszej i najmniej płacącej w tym zapadłym kącie kosmosu. Poza tym miał wylatane sześćset parseków, co przy czterech milionach BRT czyniło zeń weterana cudem tylko trzymającego się przy życiu. Lindsay był jedynym, który zgodził się podpisać kontrakt na lot z ładunkiem rudy yrru na Selenie i powrót do Nowej Proximy z ładowniami wypełnionymi jeszcze gorszym świństwem. Zgodził się dlatego, że jego sytuacja finansowa stała się tak rozpaczliwa, że gorszą trudno już sobie wyobrazić. Mówiąc krótko: nie mógł pokazać się w żadnej tawernie żadnego kosmoportu w promieniu kilku lat świetlnych, nie narażając się przy tym na spotkanie ze swymi wierzycielami.

Burtowi zdawało się od pewnego czasu, że świat składa się z samych wierzycieli i jednego dłużnika – właśnie jego, kapitana Lindsaya. Dlatego zdecydował się na lot na Consellerze. Mimo fatalnego stanu frachtowca było to jednak lepsze rozwiązanie niż zwariować, czy też dać się zabić.

Jego przekonanie prysnęło jednak natychmiast, gdy tylko ujrzał statek. Z zewnątrz wydawało się, że jedyne, co trzyma w ryzach tę kupę złomu, są pobożne życzenia jego właścicieli i załogi. Nawet można było zaryzykować twierdzenie, że modły kosmonautów odgrywały tu znaczniejszą rolę. Kompania wypłacała bowiem tylko trzydzieści procent gaży z góry, a resztę po szczęśliwie zakończonym locie, liczyła więc na to – że jeśli statek rozleci się w próżni, to zaoszczędzi choć trochę grosza tytułu nie wypłaconych wynagrodzeń.

Ze swej zaliczki Lindsay spłacił najbardziej natarczywych wierzycieli, którzy tropili go cierpliwie dzień i noc, i odzyskał w ten sposób trochę swobody, przynajmniej w obrębie układu. Wiedział, rzecz jasna, że wieść o tym, że jest wreszcie wypłacalny, piorunem rozniesie się po wszystkich kosmoportach i na Nową Proximę zaczną ściągać całe stada hien, ale miał zarazem nadzieję, że uda mu się wcześniej wystartować i znów zmylić pogonie.

Nadzieje te rozwiewały się jednak coraz bardziej, w miarę jak Burt zgłębiał tajniki swojej nowej jednostki. W końcu doszedł do przekonania, że Conseller w ogóle nie da rady unieść się ani o piędź od płyty startowej, a jeśli nawet tak się stanie, to rozsypie się w chwilę później.

Zaczęło się wszystko od sterowni. To, co w niej ujrzał, mogło zjeżyć włosy na głowie samego Czarnego Johna, a wiadomo przecież, że tego korsarza byle co nie mogło wytrącić z równowagi. Poza tym Czarny John był łysy. Lindsay nie miał tego szczęścia, więc w aureoli naelektryzowanej strachem fryzury włączył aparaturę. Symulując procedurę startu obserwował bacznie działanie przyrządów. Nie było łatwo zorientować się w tym galimatiasie: strzałki zegarów były pogięte, starodawne wskaźniki świetlne miały poprzepalane żarówki, pulpit sterowniczy wydawał z siebie taki hałas, jakby wewnątrz obracały się kamienie młyńskie, a wskaźniki poboru mocy twardo stały na pozycjach awaryjnych, chociaż generatory nie wydatkowały ani erga. Burt popstrykał bezmyślnie palcami w ślepe ekrany i wezwał bosmana.

Bosman, zwalisty Sinijczyk, spojrzał jednym okiem na pulpity i widząc, że wszystko jest w najlepszym porządku, skierował pytający wzrok na nowego dowódcę.

– Wszystko gra, szefie – powiedział wreszcie z wyrzutem.

Nie rozumiał, dlaczego Lindsay oderwał go od nadzorowania załadunku.

– Gra?! – wrzasnął Burt. – Ty nazywasz graniem ten somnambuliczny taniec pijanych wskazówek? Te filujące światełka i martwe ekrany?

Lindsay miotał się po sterowni, jakby sam miał napad szału, o który posądzał otaczające go mechanizmy. Żeby przygwoździć beztroskiego wciąż Sinijczyka, zapytał słodko:

– Jeżeli wszystko gra, jak twierdzisz, to powiedz mi. kochany, jaki też mamy strumień neutronów?

Bosman spojrzał na zegar, który tym się od innych różnił, że jego pogięta wskazówka była w połowie złamana, i odparł spokojnie:

– Zero jeden, szefie.

Widząc zdumiony wzrok kapitana wyjaśnił spokojnie:

– Trzeba odczyt wziąć o grubość palca w lewo.

I najspokojniej w świecie zademonstrował to przed struchlałym ze strachu i podziwu Lindsayem przykładając swój gruby i brudny kciuk do szybki

– O tak

– O tak! – wrzasnął znowu Burt i wyrżnął pięścią w pulpit

Od wstrząsu kilkadziesiąt światełek migających do tej pory beznadziejnie zgasło bezpowrotnie, ale za to rozbłysnął bielą jeden z nieczynnych ekranów

Bosman uznał swoją misję zaznajamiania dowódcy ze statkiem za skończoną i skierował się do drzwi

– Niech szef sobie zapamięta ze te wskaźniki co zgasły, informowały o szczelności grodzi na statku Trzeba założyć, ze wszystkie przegrody były w porządku.

Lindsay osunął się na fotel

– Jak się nazywasz? – zapytał

– To nieważne – roześmiał się bosman – i tak pan tego nie wymówi Na statku wołają na mnie Gogo.

– A więc dam ci pierwsze zadanie, Gogo: Zjeżdżaj!

– Tak jest szefie. Ale jeszcze jedna rzecz jest do załatwienia. Załoga prosi żeby pan nie brał w ten rejs Seksbomby.

Jakiej Seksbomby?-poderwał się Lindsay -Mamy jakąś babę na pokładzie?

– Nic Zresztą sam pan zobaczy Tylko niech pan potem pamięta, ze myśmy ostrzegali.

Gogo wyszedł Burt siedział chwilę bez ruchu Nawet nie był już wściekły ani przestraszony Sam był sobie winien Nikt nie przejmował się, czy Conscllcr wróci z jeszcze jednego rejsu, czy nic Statek był na pewno ubezpieczony ładunek tez, więc w razie czego Lloyd zapłaci. I tylko długów Lmdsaya nie będzie komu uregulować Burt uśmiechnął się niewesoło powoli oswajał się z myślą iż przyszło mu dowodzić statkiem, w którym na odczyty najważniejszych nawet wskaźników należy brać oryginalną poprawkę szerokości jednego ("brudnego" dodawał w myśli) palca bosmana Gogo

Wydawało mu się, ze już nic gorszego nie może go na tym gracie spotkać, gdy nagle poderwał się jak ukłuty szydłem

– Załoga – przeleciało mu przez skołataną głowę – Jeżeli mam taki statek, to jakaż może być na nim załoga?

Postanowił to sprawdzić od razu Wyszedł na korytarz i starając się nie patrzeć na zżerane rdzą ściany pokładu gdzieniegdzie tylko zasmarowane grubą warstwą znaczonej powietrznymi pęcherzami farby, zmierzał do mesy. Mimo tego jednak, że ograniczał jak mógł pole widzenia, to i tak obraz nędzy i rozpaczy docierał do jego umęczonych widokami dnia dzisiejszego oczu. W niektórych miejscach farba była położona tak grubo, tak nachalnie, iż zdawało się, że jest jedynym spoiwem łączącym pancerne płyty segmentów.

Burt postanowił zignorować te widoki, chociaż jednocześnie przemyśliwał nad tym, jak by tu wywiesić żółtą flagę i dać nogę. Dotarł do mesy. Jazgot, jaki się z niej dobywał, przywodził na myśl ostatni najazd Selurańczyków i masakrę na Riox. To było jednak trzy wieki temu, wtedy gdy zbudowano ten przeklęty statek, i Lindsay, trwając w przeświadczeniu, że duchy nic złego mu nie uczynią, wszedł do środka. Wewnątrz zastał kilkunastu kłócących się mężczyzn. Właściwie nie sprzeczali się ze sobą. Otoczyli sporym kołem coś – lub kogoś – i wrzeszczeli z upodobaniem.