Изменить стиль страницы

1978

WYLICZANKA

Tkwiłem wraz ze swym stateczkiem w próżni. czekając z utęsknieniem na sygnał wzywający mnie do powrotu. W zasadzie czas mego patrolu skończył się już, ale nie mogłem opuścić posterunku, Zanim nie otrzymam potwierdzenia z Bazy, że mój zmiennik wystartował. To wystarczało, mijaliśmy się potem w połowie drogi, pozdrawiając grzecznie przez radio – ja z radością, w sercu. on ze skrywaną wściekłością. Jego czekało dwutygodniowe bezczynne patrolowanie skrawków układowe) pustki, a mnie wszelkie rozkosze jakie można znaleźć w Bazie na Tetydzie.

Przebierałem nerwowo palcami po klawiaturze pulpitu sterowniczego w oczekiwaniu na upragniony znak. Kurs miałem już od kilku godzin zaprogramowany, teraz wystarczyło jedynie wcisnąć taster uruchamiający procedurę odejścia. Było to wszystko niezgodne z przepisami, bo programowanie lotu należało rozpocząć dopiero po otrzymaniu wezwania, ale nikt tak nie robił. Wcześniejsze ustalanie trajektorii powrotu to był idiotyczny zysk rzędu kilku minut przy kilkunastogodzinnym locie, ale dawał miłą świadomość, że jednak urwało się coś dla siebie. Zwłaszcza w sytuacji takiej jak dziś, gdy sygnał spóźniał się… Trzeba zresztą przyznać, że wezwania zawsze opóźniały się o kilka minut i podejrzewałem. że właśnie w ten sposób dyżurny oficer Bazy dawał nam odczuć wyższość regulaminowej rutyny nad naszymi chęciami. W końcu to on jednak wychodził zawsze na swoje.

Przeciągnąłem się w fotelu i z potwornym ziewaniem rozwarłem paszczękę. tak szeroko, jakbym chciał połknąć panoramiczny ekran wraz z widocznym w nim fragmentem wszechświatu. Chętnie bym to zresztą uczynił, bo nie cierpię kosmosu. Za to lubię pieniądze i wszystko to. co one dają.

Wreszcie jest sygnał!

Rzuciłem się do pulpitu i zanim sygnalizator zdążył rozświetlić się powtórnie, ja już wracałem. Rozparłem się wygodnie w fotelu i pogroziłem pięścią "mojemu" fragmentowi pustki.

– Nienawidzę cię! – powiedziałem mściwie. – Obym tu więcej nie wrócił!

Po wylądowaniu na Tetyd/ie zostawiłem statek pod opieką mechaników, a sam po złożeniu zdawkowego meldunku oficerowi dyżurnemu, że w czasie pełnienia służby nic ważnego nie zaszło, pognałem do baru.

Uwielbiam tę chwilę, chyba tylko dla niej warto jest się dać zapuszkować na te kilkanaście dni. Siadam, jeszcze w kombinezonie, na wysokim stołku przy barze w kantynie i opieram się plecami o filar. To moje ulubione miejsce, wszyscy o tym wiedzą i gdy wracam, jest zawsze wolne. Dba o to Fred. barman. Poprawiam się na stołku i zastanawiając się, co wybrać do picia, rozglądam się leniwie wokół. W barze jest niewielu ludzi, światła przyćmione, cicha muzyka sączy się nienatrętnie w ucho, kilka chichoczących dziewczyn zajmuje stolik w kącie. Mrugam do nich i odwracam wzrok. Jeszcze nie czas. Myślę. Fred wyciera szklanki chuchając w nie, ogląda pod czerwonym światłem. Z powątpiewaniem kręci wielką głową, znów chucha i poprawia ścierką.

Obaj wiemy, że to gra, że jak zwykle zamówię dużą whisky "Komandor Crax" z lodem. Fred nie stawia jej jednak nigdy przede mną, zanim nie zamówię. Udaje, że wierzy, iż tym razem dokonam innego wyboru. Ja tez w to wierzę i mówię:

– Duży,,komandor" z lodem. Fred.

Barman stawia na blat szklaneczkę błyszczącą jak sam Koh-i-noor i stuka butelką o ladę. Potem nalewa, a ja powściągając się czekam, aż wrzuci lód. Wreszcie wszystko jest gotowe i barman powoli przysuwa napój pod mój nos. Wdycham aromat i jestem szczęśliwy.

– Było paskudnie, Fred – odpowiadam na jego nie zadane pytanie i pociągam pierwszy łyk.

Good heavens! Tego było mi brak przez całe szesnaście dni! Piję łapczywie i kilkoma łykami osuszam szklaneczkę. Fred bez słowa napełnia ją. Moje pierwsze pragnienie zostało zaspokojone, teraz nie śpieszę się, mam przed sobą dwa tygodnie wolności. Szum w barze to wzrasta, to maleje, ludzie wchodzą, piją i wychodzą. Sami lub z którąś z dziewczyn.

– Zawsze jest parszywie – dodaję, gdy barman przechodzi obok mnie.

Nie zwraca na mnie uwagi, bo wie, że już mi nie będzie potrzebny. Zamierzam właśnie wybrać cumy i ruszyć w stronę rozbawionego stolika, 8dy jedna z kurewek uprzedza mnie i staje tuż obok.

Jeszcze się nie znamy – mówi. – Postawisz mi drinka?

Wskazuję jej stołek i kiwam ręką na Freda. On musi już ją dobrze znać, bo bez słowa nalewa wiśniówkę. Przyglądam się jej, gdy pije. Dłonie ma wąskie i długie. Bardzo delikatne. I w ogóle to śliczna dziewczyna, najładniejsza z tych, jakie znam. Widać nowa.

– Skąd jesteś – pytam.

Wykonuje nieokreślony ruch ręką.

– Z ogrodu Wenus.

– To nazwa burdelu czy przenośnia? – chcę wiedzieć.

– Metafora – potakuje i malutkimi łyczkami popija swoją wiśniówkę.

Widać po niej, że jest zupełnie pozbawiona przesądów i najprawdopodobniej jeszcze nigdy się nie upiła. Nie jest to jej potrzebne. Ale mnie tak, jak diabli. Czuję już miły, obezwładniający luz. Wszyscy są moimi przyjaciółmi, lubię ich. Tę małą też.

– Jak masz na imię? – pytam znowu.

– Elis – mówi. – A ty jesteś Al.

– Jasne – potakuję. – Ja jestem Al, pilot Patrolu. Lubisz mnie?

Elis przygląda mi się badawczo, jakby to ona chciała mnie kupić, a nie odwrotnie. Oględziny wypadły pół na pół.

– Nie upij się – mówi. – Nie lubię pijanych. Dziewczęta mówiły mi, że jesteś miły i masz gest. Nie jak ci inni, którzy tylko patrzą, jak nas wykiwać.

– Racja – zgadzam się z nią. – Mam gest. Mnie Jelinek nie musi stawiać do raportu, żeby mi przypomnieć, że mam zapłacić dziwkom.

– Nie bądź niegrzeczny. Pochodzę z, arystokracji i nie lubię chamstwa.

– O.K. Co słychać w wyższych sferach?

– Ubożeją – wyjaśniła Elis. – Starsze córki z rodu zostają przeważnie kurtyzanami.

– Starsze? To ile ty masz lat?

– Dziewiętnaście. Mam na utrzymaniu rodziców, dwie młodsze siostry i brata, który chce być pilotem. BWA, czyli Biuro Wynajmu Arystokratek, potrąca część moich zarobków, przekazując ją bezpośrednio do Instytutu Lotów. Dla brata. Biuro to wielka i potężna firma, dlatego te dziewczyny tutaj muszą mnie słuchać, chociaż jestem najmłodsza. I stażem, i wiekiem.

– Słuchaj, podporo kosmolocji – powiedziałem, bo temat zainteresował mnie swoją egzotyką – a co robią twoje siostry?

Jednak teraz nie dowiedziałem się już niczego, bo w barze zadzwonił telefon. Fred nie śpiesząc się wyjął spod blatu słuchawkę i zanim przy łożył ją do ucha, wiedziałem już, kto dzwoni.

– Fred? Jest pan tam? – zapytał skrzekliwy głos komandora Jelinka, naszego dowódcy. – Niech się pan zamelduje, do diabła!

Słuchawka trafiła wreszcie na właściwe miejsce i Fred powiedział spokojnie:

– Słucham, panie komandorze.

– Meldować się! – wrzasnął Jelinek. – Co, zapomniał pan regulaminu?

– Kapral Hughes melduje się!

– No, lepiej – zabulgotała słuchawka z wściekłością. – Jest tam ten bękart Austin?

Bękart Austin to ja. Na wszelki wypadek pokazałem Fredowi, że mnie nie ma, ale to nie pomogło.

– Wiem, że on tam jest! – warczał dowódca. – Niech pan nie kłamie!

Fred wzruszył ramionami i bez dalszych zbędnych słów podał mi rozjazgotaną słuchawkę. Wielka to musiała być sprawa, skoro komandor osobiście trudził się telefonowaniem.

– Porucznik Alexander Austin przy aparacie – szczeknąłem służbowo, przerywając potok wymowy szefa.

– Za pięć minut meldować się u mnie! To rozkaz!

Coś brzęknęło w słuchawce i rozmowa została przerwana.

– Jakieś kłopoty? – zapytała obojętnie Elis.

Oddałem słuchawkę Fredowi i dopiłem swoją whisky. Zapłaciłem za siebie i dziewczynę. Zsunąłem się ze stołka i poprawiłem na sobie kombinezon.

– Żebyś wiedziała, mała – powiedziałem. – Innym razem przedstawisz mnie rodzinie.

Wyszedłem na korytarz i powlokłem się do windy. Mój dobry nastrój prysnął bezpowrotnie. Bałem się Starego i on o tym wiedział. Oczywiście miałem to i owo na sumieniu, ale żeby zaraz tak obcesowo wzywać mnie do siebie po ledwo skończonym patrolu?