Naglący stan finansów moich do działania mnie zniewalał; i trzeba mnie było zaraz na ulicę Florida iść, gdzie z Cieciszowskim byłem umówiony. Florida ulica, jak już wspomniałem, ze wszystkich miasta ulic najbardziej luksusowa; tam sklepy, tam gustowne Zakłady wszelkiego rodzaju, kawiarnie, cukiernie; a dla pojazdów wzbroniona, spacerowiczów rojem wypełniona, słońcem rozjaśniona, skrzy się, mieni, pawim ogonem się puszy. Wrodzona nieśmiałość, może i Nieporęczność jakaś, nie pozwalały mnie dokładniejszej zdać Cieciszowskiemu relacji o tem, co z Ministrem było, i tyłkom nadmienił, że w gniewie myśmy się rozstali. – Oj, zawołał, młynka palcami kręcąc, po coś ty tam chodził, przecie ci mówiłem, żebyś tam nie chodził, choć może dobrze zrobiłeś żeś chodził! I dobre to, żeś mu nosa utarł, choć może Niedobre, bo, oj, on teraz tobie, niebożę, utrze, utrze, utrze! Ukryj się, skryj w mysią jamę, bo jeśli się nie skryjesz, to cię znajdą! Ale nie skrywaj się, nie skrywaj, mówię, bo jeśli się skryjesz to cię szukać będą, a jak cię poszukają to cię znajdą. – Lecz my w rozmowie ulicą Florida idziemy! Tam za szybami bogactwo lśni i oko wabi i szumny gwar, przechodniów rój, ukłony, pozdrowienia. Raz wraz Cieciszowski mój znajomkom uśmiech, lub ręki gest, lub pokłon niski zasyła, a do mnie z cicha mówi:

– Patrz, patrz, czy widzisz pan Rotfederowę? A to dyrektor Pindzel, to prezes Kotarzycki, hej, ola ola, Prezesie! To Mazik jest, a to Bumcik, to Kulaski, a to Polaski! Ja, obok niego idąc, tyż grzecznie kłaniam się, uśmiechy moje w prawo, w lewo rzucam i mieni się Floridy wąż, paradują Seniority! – Patrz, tam Klejnowa stoi! A to jest Lubek, urzędnik. Lecz coraz gęstsze ludzi mrowie i przed wystawami przystają, na nie spoglądają, a jak od jednej wystawy odchodzą, to zaraz do drugiej podchodzą, i dopiroż każden a to na Krawaty żółto-szare, modne za 5,75, a znowuż Trzeci z Żoną na dywan bordo z Dróbką za 350, czwarty na Klamry Angielskie za 99, piąty na maszynki albo wentylator, tamta na dezabil jedwabny z pianką, owa Buciki spiczaste podwójne Nelsońskie, ów Tytuń Fajkowy Perski Astrachański, albo Serwis, albo tyż Cynamon. Więc na walizkę Żółtą gemzowaną za 320 patrzą i mówią; co za walizka! – Ale też Kubeł za 85, także niczego, albo tyż ten Szlafrok, albo tamten Szpadel. – Ja bym te mycyne kupił za 7,20. – A ja ten sweater. – Mnie by się ten Termometr nadał, albo ten Barometr. – Zmiłuj się pan, a toż parasol ten z rączką zagiętą 42 kosztuje, gdy ja lepszy, angielski za 38 wczoraj oglądałem! I tak od sklepu do sklepu, to na to, to na tamto, Spoglądali i Mówili, a potem znowuż do innego sklepu i znowuż Mówi i Spogląda.

Wtem Cieciszowski za rękę mnie złapał:

– W czepku się rodziłeś! Widzisz Barona? Baron stoi, Barona samego zdybałeś, on to przed tą wystawą, a sam, bez Wspólników, chodźmyż do niego albo i nie chodźmy, to o posadzie twojej pomówimy lub nie pomówimy! Witam, witam Barona drogiego, jak zdrowie, powodzenie, lub niepowodzenie, a to pan Gombrowicz, który wskutek odcięcia od kraju tu się został i z nami niepewność nasze i trwogę przeżywa, a też jakiego zatrudnienia szuka! Spojrzał na mnie Baron. I najserdeczniej porwał mnie w ramiona! Dopiroż uradowany, odskakuje, znowuż przyskakuje, do piersi tuli, a może by co przekąsić, a może by wypić, do domu swego mnie zaprasza i szuka Żony, która jemu gdzieś się zapodziała, bo Żonie swojej przedstawić mnie pragnął. – Zajdźże Pan do nas we wtorek! Będziemy radzi! Ale rzekł Cieciszowski:

– Jemu by się jakie zajęcie zdało, bo w potrzebie, a ja jego jak w dym do Barona łaskawego; gdzie suto zastawiają, suto podawają. – Co tam! – krzyknął Baron. – W potrzebie? Już wszystko załatwione! Już się Pan nie kłopocz! Zaraz dzisiaj każę, żeby Pana drogiego na sekretarza mego do Współki przyjęto z pensją 1000 lub 1500 pezów! Co tam! Załatwione! Godziny pracy sam sobie wyznaczysz! Załatwione tedy, a teraz czym zapić, przekąsić potrzeba! Idziemy więc z Baronem na jednego, a w blasku słońca już wszystko zda się uładzone i ja chyba Opiekuna, Ojca i Króla znalazłem wspaniałego o, dzięki ci, Boże, już mnie łatwiej żyć będzie, już przepadły, zniknęły troski i zgryzoty, ale co to, Boże, Boże mój, co tyż to się dzieje, dlaczegoż to Król, Baron mój, przygasł, ucichł i mnie markotnieje, mizernieje, czemu słonko moje za chmurę zachodzi?… A to Pyckal, Pyckal doskakuje!

Pyckal, Barona wspólnik, niższy od niego był, bardziej krępawy, a o ile tamten świetnym, wspaniałym, rosłym, dumnym był mężczyzną, o tyle ten, jak psu z gardła, albo zza stodoły. Na próżno Baron jemu rozkazuje i oświadcza, że to mnie, przyjaciela swego, na urzędnika przyjął; Pyckal za całą odpowiedź tylko wypiął się, najprzód na mnie, potem na Barona, a splunąwszy rzekł:

– Cożeś pan z byka spadł, żeby bez porozumienia ze mną Urzędników nowych do Interesu brać, a cóż pan kretynem jesteś, no to ja tobie tego urzędnika twojego przepędzę, won, won, won! Chamstwem tak okropnem oburzony, Baron w pierwszej chwili słowa przemówić nie mógł, potem zaś – Zabraniam! – krzyknął – Zakazuję!… na co Pyckal rozdziawił się jemu:

– Sobie a nie mnie zabraniaj! Komu ty zabraniasz?! Krzyknął Baron:

– Proszę nie robić skandalów! Krzyknął Pyckal:

– Delikacik, delikacik, już ja ci go zbiję delikacika twojego, ja ci go pobiję!… i do mnie z pięściami, a już chyba mnie Zbije, zabije, może mnie pobije, już ten zwierz, ten kat mnie zakatrupi, więc Zguba, Zagłada moja, ale co to, czemuż kątownik mój się zatrzymuje, czemu mnie nie bije?… A to Ciumkała, trzeci Barona wspólnik, skądsiś, z boku się nadarzył!

Ciumkała, kościsty, blondyn wyłupiasty, ryży, kaszkiet zdjął i do mnie rękę dużą czerwoną wyciąga:

– Ciumkała jestem! Gzem Pyckala w nagłe osłupienie wprawił. – Ratujcież mnie – wrzasnął Pyckal – toż ja go tu biję, a ten się z łapą pcha, a przecie ja większego Kretyna, Bałwana na oczy swoje nie widziałem, co się pchasz, co się wtrącasz? – Zabraniam – krzyknął Baron. – Zakazuję! Ciumkała, krzykiem przestraszony, zawstydził się, rękę dużą do kieszeni wsadził i w kieszeni ręką grzebać zaczai; ale zaraz zawstydził się grzebania swego i ze wstydu swego udał, że czegoś po kieszeniach szuka; czem jeszcze bardziej Barona, Pyckala rozwścieczył. – Czego tam szukasz, gamoniu – krzyknęli – czego szukasz, gapie, czego szukasz!… aż Ciumkała, od wstydu ledwie żywy, jak burak czerwony, z kieszeni nie tylko rękę, a i korek od butelki, papirki jakieś zgniecione, łyżeczkę, sznurowadło i rybki suszone wyciągnął. Ale gdy rybki zoczyli zaraz cisza nastała… bo jakoś im się od tych rybek markotno zrobiło.

Ja przypomniałem sobie, co mnie Ciecisz mówił, że tam między nimi, jak to między Wspólnikami, dawne Zadry, Kwasy, Jady były, podobnież o Młyn jakiś, Zastawę; właśnie z tej przyczyny Pyckala, na widok rybek owych, aż zaparło i „Karasie moje, karasie" wrzasnął „już ty mnie za to zapłacisz, ja ciebie z torbami puszczę"; ale Baron tylko grdyką ruszył, przełknął, kołnierza poprawił i powiada „Rejestr", Na co odrzekł Ciumkała: „Stodoła się spaliła od ty gryki", wiec Pyckal koso spojrzał, „Woda była" mruknął i tak stali, stali, aż Ciumkała za uchem się podrapał; gdy zaś on za uchem się drapie, Baron w kostkę u nogi się poskrobał, Pyckal zasie w prawe podudzie.

Powiada Baron:

– Nie drap się.

Mówi Pyckal:

– Ja się nie drapie.

Ciumkała rzekł:

– Ja się drapałem.

Rzekł Pyckal:

– Ja ciebie podrapie.

Mówi Baron:

– A podrap, podrap, boś od tego.

Mówi Pyckal:

– Ja ciebie drapał nie będę, niech ciebie Sekretarz podrapie.

Powiada Baron:

– Sekretarz mój mnie drapał będzie, jak ja mu każe.

Rzekł Pyckal:

– Ja twojego Sekretarza do siebie zgodzę i tobie sobie go wezmę, a mnie będzie drapał, gdy zechce, bo choć ty Pan z Panów, a ja Cham z Chamów, on tobie mnie drapał będzie gdy zachce się mnie albo i nie zachce. Drapać będzie.

Mówi Baron:

– Kto Cham z Chamów, a kto Pan z Panów, a ty mi tego Sekretarza nie zgodzisz, ja jego sobie tobie zgodzę i mnie nie ciebie on podrapie.