Lecz ona, która za jednym z nich właśnie goniła, ni to piorunem rażona, przystanęła. – Czy widzisz Chłopaka tego Blondyna, co przed nami? Cud to chyba, a może i szczęśliwa wróżba! Jego to nade wszystkich kocham, za nim już kilka, razy się uganiałem, goniłem, ale zawsze mnie z oczu ginął. O szczęście, radość że znów jego widzę, znów za nim, za nim, ach, za nim biec mogę!
I, już na nic nie bacząc, za tym Młodzieńcem pomknął; a ja za nim! Z dala niewiele też z tego Chłopca Blondynka widziałem, a tylko jego kurtka, głowa mnie się miga… ale widzę, że on do wrót parku taniej, ludowej zabawy zmierza, który „Parkiem Japońskim" nazwany i po jednej placu stronie t krzykliwymi lampami się jarzy, a tam przystanął w świetle migocącym latarń, którymi deski, słupy były obwieszone.:
Owoż on tam stoi, jakby czekał. A ona między drzewa, co na placu były jak Łasica wbiegła i, w ich cień się schroniwszy, stamtąd tęsknić do niego i wzdychać zaczęła.
Owóż myślę sobie: a co to, gdzie ja jestem, co ja robię? I dawno bym już jego odbiegł, ale mnie żal było jedynego towarzysza mojego porzucać. Bo to Towarzysz był. Tylko że, gdy on tak pod drzewem ze mną razem, mnie dziwno trochę, bo ni pies ni wydra. Owóż włoski czarne męskie miał na ręku,, ale ręka Rączka Pulchna, Biała… a pewnie i stopa… a choć policzek ciemny od zarostu zgolonego, przecie policzek ten jemu się wdzięczy, przymila, jakby nie ciemny był, a właśnie biały… a tyż choć Noga Męska, ona jakby Nóżką być chciała i w dziwacznych się wdzięczy podrygach… i choć głowa mężczyzny w sile wieku na skroniach wyłysiała, pomarszczona, głowa jemu jakby z głowy się wymyka i główka być pragnie… On więc jakby siebie nie chce i siebie przemienia w ciszy nocnej, a już i nie wiadomo czy to On czy Ona… i chyba, ni tym ni ". owym będąc, Stworzenia a nie człowieka ma pozór… Przyczaił się, szelma, stoi, nic nie mówi, a tylko na Chłopca swojego milkliwie spogląda. Myślę tedy ki diabeł Wilkołak i po co ja tu z nim, gdy on mnie wstydu przysparza, a za sprawą jego hańba moja na Przyjęciu owym, ale diabli, szatani, niechże już i Diabeł, a ja jego i tak nie porzucę, bo przecie ze mną chodził i razem Chodziemy.
Wtem mężczyzna starszy, szpakowaty do chłopca owego przystąpił; co widząc Puto okropnie się wzburzył, mnie znaki, dawać zaczął i powiada:
– Przekleństwo i Nieszczęście moje! Co to za dziad, czego on chce od niego, a pewnie oni się tu umówili i on jemu fundować będzie!… Idźże, posłuchaj, co mówią ze sobą… idźże, posłuchaj, bo już z zazdrości umieram… idźże, idźże…
Szept jego gorący omal mnie ucha nie osmalił. Spod drzew wyszedłszy, zbliżyłem się do młodzieńca, który średniego wzrostu, jasny włos, stopa, ręka średniej miary, a tak jemu oczy, tak zęby, czupryna, że szelma, szelma, o, szelma Gonzalo! Ale co ja słyszę! Przecie Swojska Mowa!
Jak oparzony od nich prędko odskoczyłem i do Gonzala przyskoczyłem:
– Rób co chcesz, ale ja odchodzę i nie cha nic z tym mieć, bo to Rodacy są moi, a pewnie Syn z Ojcem! Nic ja z tym nie chcę mieć i do domu pójdę!
Za rękę mnie złapał.-O! – zawoła.- Bóg mi ciebie zdarzył, przyjacielu mój, i ty mnie pomocy swojej nie odmówisz! A gdy rodakami twoimi są, łatwo ci przyjdzie z nimi poznajomić się! A wtenczas i mnie poznajomisz i ja przyjacielem twoim serdecznym po wsze czasy będę, a nawet 10,20,30 tysięcy tobie dam, albo i więcej! Chodźmyż, chodźmyż za nimi, już do parku wchodzą!
Ja bić jego chciałem! Ale przysuwa się, przytula:
– Chodźmyż, chodźmyż, przecie już razem chodziemy, chodź, chodź, chodźmyż, chodźmyż! I tak mówiąc, naprzód ruszył, a ja do Chodu mego, w Chód mój uderzyłem i Chodźmy, Chodźmy, Chodźmy! Do parku wbiegamy! A tam kolejki z hukiem zza skały, ówdzie pajace lub próżne butelki, to znowuż karuzele, albo huśtawki, albo trampolina, dalej zaś na koniach drewnianych kręcenie, do celu strzelanie, grota sztuczna, lub krzywe zwierciadła i tak wszystko, panie, kręci się, lata, strzela w łoskocie zabawy, a pośród lampionów, rac i fajerwerków! A ludzie chodzą i sami nie wiedzą, jeden na huśtawkę patrzy się, drugi na pajaca i tak od zwierciadła do butelki chodzi i pogapuje się na to lub na owo; wszystko zaś rozpędzone, rozedrgane, tu więc Potwór, a tam Magnetyzer! Dopiroż tedy zabawa wre, Huśtawki bujają, karuzele kręcą się za własnym ogonem, a ludzie chodzą, chodzą i chodzą i chodzą i chodzą, a już od Huśtawki do Karuzeli, lub tyż od Karuzeli do Huśtawki. Kręcą się tedy Karuzele. Bujają Huśtawki. A ludzie tak Chodzą. I tylko Zwierciadła lampionami wabią, Butelki głosem zachwalacza krzyczą i tak, jeśli nie Butelki, to Kolejka co z hukiem wypada, lub Jezioro w sztucznej grocie, albo Pajac; od czego blask i huk i wszelkich zabaw, Rozrywek kręcenie się i wiercenie i latanie. Gdy zaś Rozrywki się bawią, ludzie chodzą, chodzą!
Gonzalo pędem biegł z obawy, żeby tamci jemu w tłumie nie zginęli i, odnalazłszy ich, mnie znaki dawał bym pośpieszał. I do mnie:
– Oni do Sali Tańców poszli! Ja mówię:
– Lepiej Karuzelem się pokręćmy. Powiada:
– Nie, nie, do Sali Tańców! My tedy do Sali Tańców. Tam dwie orkiestry, co na przemian grają. Tam na bezmiernej przestrzeni tysiąc może stolików ludźmi obsiędzionych, a pośrodku wielka podłogi tafla jeziorem się mieni. Owóż muzyka zagrała, a wtenczas pary wychodzą, kręcą się; gdy zaś muzyka przestała, to i pary kręcić się przestają. Tak zaś przestronna ta sala, tak wielki jej bezmiar, że od krańca do krańca, jak w górach, gdy z wysokości, z wyżyny, a tam dolina i oko ginie, tonie, a ludzie jak mrówki… z dala zaś szum i głos muzyki tonący dobiega. Owóż robotnicy, służące, subiekci albo praktykanci, marynarzów dużo i żołnierzów, także urzędnicy, szwaczki albo Sprzedawczynie i przy stolikach siedzą, albo na środku się kręcą w takt muzyki; gdy zaś muzyka urwie to ustają. Sala bardzo biała.
Młody z ojcem swoim (bo to ojciec był) przy stoliku siedzieli i piwo pili; my z Gonzalem przy sąsiednim stoliku usiedliśmy i Gonzalo do mnie, żebym ja się z nimi poznajomił. – Idź do nich, przepij, jak to z Rodakami, a ja tyż przepiję i w kompanii sobie popijemy!
Ale sala duża, świateł mnóstwo i ludzie się patrzą, więc mnie znów nijako się zrobiło i powiadam:
– Tak nie można, bo zbyt obcesowo… a już tylko w myślach jakiego powodu szukałem, żeby odejść, bo nawet mnie Wstyd z człowiekiem takim przy stoliku siedzieć. On na mnie nastaje. Ja się wzdragam. Wino popijamy, a muzyka przygrywa i pary się kręcą. Gonzalo tedy znowu, żebym to ja do nich szedł, a jak upojony na wybranka swojego spogląda i chcąc jemu się przypodobać, a w oko wpaść, Oczko przymruża, ręką Rączką rusza, chichocze, a na siedzeniu podskakuje… i dopiroż na kelnera, jemu sójkę w bok, jeszcze wina woła, a także gałki z chleba robi i nimi wystrzela, śmiechem hucznym witając te Figielki swoje! Mnie wstyd coraz większy, bo już i ludzie się patrzą; więc powiadam, że za potrzebą swoją muszę się oddalić i do ustępu poszedłem; a w tej intencji, żeby to jemu z oczu zejść i przepaść. Idę do ustępu, idę… Ale ktoś mnie za rękę w tłumie złapał, a kto? – Pyckal! Za Pyckalem Baron, a obok Ciumkala!
Dopiroż zdumienie moje. Skąd tu oni?! A tyż patrzę, czy burdy jakiej nie szukają, bo może tu za mną po to przylecieli; i za ten wstyd, którego się przeze mnie na Przyjęciu najedli mnie co zrobić pragną… Ale gdzie tam!
– A, panie Witoldzie drogi, Szanowny! A to znowuż się spotykamy! A chodźmyż się Napić! Na jednego! Na jednego! Chodźmyż, ja funduję! Nie, nie, ja funduję! Nie, nie, ja funduję! Pyckal zaraz wrzasnął:
– Co ty kpie fundować będziesz! Widzieliście ćwoka! Ja funduję! Ale Baron pod rękę mnie bierze, na bok odprowadza, a silnie furczy, jak bąk jaki bzyczy:- Nie słuchajże Pan ich, już od chamstwa tego uszy puchną, my się czego razem napijemy, proszę, proszę Pana mego! Ale Pyckal mnie za rękaw złapał i odciąga, a do ucha mówi:
– Co ciebie ten francuski Piesek Mopsik nudzi fumami swoimi głupimi kretynicznymi, chodźże ze mną, my się napijemy, a bez ceregieli!