Sarmatyzm jako język nowoczesności

Oczywiście analiza polskiego przypadku pozwoliła Gombrowiczowi nadać tej problematyce nie tylko groteskową ostrość, jaskrawość, ale i soczystość osobiście doznanego psychospołecznego konkretu. Niemniej bohater powieści, zaplątany w meandry polskiego ducha, staje w istocie przed pytaniem uniwersalnym: jak wywalczyć sobie duchową niezależność (i własną wybitność!) w starciu z „centrum", jeśli przynależymy do zbiorowości kulturowo „słabszej", z obrzeży, z peryferii?

Było to pytanie samego Gombrowicza; powracał do niego wiele razy w Dzienniku. Cały Trans-Atlantyk – fabuła, poetyka, błyskotliwy zapis niezwykłej Gombrowiczowskiej postawy – jest poszukiwaniem odpowiedzi. Wszystko zaczyna się od poczucia prowincjonalności, osadzenia w kulturze „drugorzędnej", wystarczy przeczytać pierwsze kluchowate, pełne wieśniaczego udręczenia i wstydu zdania tej powieści, by ujrzeć zasromanego przybysza z gorszych stron, który pragnie wytłumaczyć się ze swych emigranckich grzechów, idzie mu jak po grudzie, ale to tylko punkt wyjścia (a raczej punkt odbicia), nic więcej, bo Gombrowicz ów polski „prowincjonalizm" w Trans-Atlantyku właśnie przeciw prowincjonalizmowi wygrywa! Bierze prowincjonalny, zalatujący polszczyzną pamiętników Jana Chryzostoma Paska, anachroniczny język szlacheckiej Polski z XVII wieku, miesza go z frazą Sienkiewicza, przyprawia romantyczno-mesjanistycznymi osobliwościami polszczyzny dziewiętnastowiecznej, dorzuca pokraczną frazeologię (i jeszcze dziwniejszą pisownię) z pamiętników chłopów-emigrantów i temu powiatowo-barokowo-wiejskiemu gadaniu Sarmaty nadaje postać… filozoficznej przypowiastki o wolności i życiu autentycznym. To, co „słabe", „niższe" i anachroniczne, przeobraża w „mocne", niezależne i – tak! – nowoczesne. Dokonuje właściwie rzeczy niemożliwej: sklerotyczną gadaninę staroszlacheckiego gawędziarza zmienia w wieloznaczną narrację błyskotliwego intelektualisty, w której błazeński żart czy trywialność ludowego porzekadła przechodzą niepostrzeżenie w filozoficzne serio. Następuje zatem odwrócenie: język „niższości" staje się językiem swobody i górowania – także nad Zachodem. Bo Zachód jest samoistny i mocno osadzony w sobie, to prawda, ale – zdaje się mówić Gombrowicz – cóż z tego, skoro nie ma pośród swoich skarbów duchowych takich wspaniałości jak nasza sarmacka mowa i sarmacki fason życia, saski, bujny, makaroniczny czasem aż do potworności, ale tym bardziej właśnie wspaniały. Gombrowicz bawi się zatem podwójnie: bawi się mową ułomną, pokraczną, jak Midas przeobrażając sarmackie gadanie w mowę wysubtelnioną i złożoną, ale bawi się też górowaniem nad wyjałowioną doskonałością stylu zachodnich społeczeństw, które nie mają takiego skarbu jak nasz polski barok. I to, co go obniżało, naraz go wywyższa. Gombrowicz nie chce dorównać zachodniemu światu, naśladując zachodnie formy, nie chce też obnosić się z sarmacka wiernością tradycji, jak to czynił wedle niego Mickiewicz (i legion naśladowców Mickiewicza) – staje na równej stopie, właśnie osobliwie rewaloryzując czasy saskie, z tamtego czasu wyprowadzając wzór własnej postawy. Jeśli poczucie „drugorzędności" każe grupie poselskiej w Trans-Atlantyku kurczowo trzymać się form polskiego obyczaju, narrator Trans-Atlantyku – przyznajmy: czasem dość okrutnie – bawi się polskością. Bawi się jednak nie po to, by ją porzucić, lecz by zyskać swobodny wobec niej dystans. Tylekroć ośmieszany szlachcic polski z epoki saskiej, poddany w powieści groteskowej hiperbolizacji, nagle okazuje się wzorem nowoczesnego sobiepańskiego stosunku do świata i duchowej suwerenności! A z owego zawstydzającego saskiego baroku, któremu tyle się dostało od historyków choćby ze szkoły krakowskiej, potrafi Gombrowicz wyciągnąć także korzyści ściśle literackie.

Początkiem Trans-Atlantyku jest gest odstrychnięcia się. Bohater Gombrowicza rzuca na rodaków bluźniercze przekleństwo i dosłownie odwraca się do nich plecami. Ale potem? Ileż się w tej powieści mówi o pieniądzach! Gombrowicz trzeźwo widzi sprawy. Kto wie, jak rozwinęłaby się fabuła Trans-Atlantyku, gdyby powieściowy Witold nie wylądował w Buenos Aires z sumą 96 dolarów, o której dowiadujemy się na wstępie, lecz z sumą, która dawałaby mu materialną niezależność. To prawdziwa historia chudopachołka, który – mimo swej przyrodzonej dumy! – musi czepiać się klamek, przede wszystkim polskich klamek. Bo przecież właśnie brak gotówki skazuje go na polskość! Wśród tych klamek trafia się klamka magnacka, i jak to bywało w czasach saskich – jest to nie tylko klamka cudzoziemska, lecz i kusząca do zdrady! Czyż ten dziwaczny pałac Gonzala nie przypomina trochę dworu Bogusława Radziwiłła – ekscentrycznego zdrajcy, wytwornego, perwersyjnego magnata, trzymającego z obcymi i pogardliwie lekceważącego kurczową poczciwość polskiej szlachty – którego tak szyderczo sportretował Sienkiewicz, ucząc parę polskich pokoleń patriotycznej wzgardy dla wymuskanych elegantów o obcych narodowi upodobaniach! Otóż właśnie ta dwuznaczna klamka magnacka (złote góry Gonzala!) otwiera przed bohaterem Trans-Atlantyku drzwi do wolności – to znaczy do całkowitego zerwania z polskością! Bo Witold trzyma się swojaków wyraźnie ze strachu przed nędzą, z tego samego strachu lgnie też (choć ze wstrętem) do Gonzala (miliony, miliony!), ale Gombrowicz prowadzi powieściową narrację jednak tak, by obok tych tonów niskich „zagrała" w obrazie jego przygód złożona – i powieściowe niezwykle atrakcyjna – dialektyka przyciągania i odpychania. Bo Witold bluźni, wierzga, ale od polskości nie potrafi? nie chce? się oderwać!

A wierzga dlatego, że go ta polskość chce „użyć". Temat patriotycznej reifikacji jednostki powraca w Trans-Atlantyku wiele razy. Polska w Trans-Atlantyku jest spotworniałą do karykatury metaforą wspólnoty z kompleksem „drugorzędności", traktującej jednostkę instrumentalnie – niczym patriotyczny gadżet. Dotyczy to także polskiego stosunku do sztuki i artystów. Pisarz ma się popisywać przed obcymi, by udowodnić, że nie jesteśmy gorsi od innych i też mamy literaturę – jeśli popisuje się skutecznie, zostaje przez swoich uznany za geniusza, lecz jeśli nie potrafi sprostać wyzwaniu, staje się w oczach rodaków nikim. Ileż w Trans-Atlantyku ironii, ileż skrytego żalu i irytacji, że Polacy nie potrafią docenić własnych artystów, dopóki nie uznają ich obcy – najlepiej z Paryża! Lecz ta sama irytująca, niesamodzielna, nieautentyczna polskość nagle potrafi odsłonić przed nami (i przed bohaterem Trans-Atlantyku) swoje – powiedzmy tak: cudowne okropności. Bo chociaż Gombrowicz ani na chwilę nie zapomina o drażniących cechach polskiego ducha, to przecież jakże go cieszy – właśnie jako artystę! – ta romantyczno-sarmacka barwa polskiego życia, jak cieszą go i bawią nawet te makabryczne podziemia mesjanizmu, w których krwawe ostrogi na nogach „patriotów" bluźnierczo pobrzękują niczym… sybirskie kajdany. To, co bowiem anachroniczne, dziwaczne, spotworniałe, we wszystkożernej groteskowej narracji odsłania swoją estetyczną wspaniałość. Kuligi, polowania, pojedynki, postacie polskich oryginałów, śluby, zajazdy, rozmach sarmatyzmu, niebotyczna lewitacja romantycznych dusz – jakiż to zajmujący materiał na powieść nowoczesną, właśnie dlatego że tyle w nim trudnych do strawienia anachronizmów! Bo jednak choć Gombrowicz wyznawał, że „pragnie bronić Polaków przed Polską… wyzwolić Polaka z Polski" (chce więc tak zreformować polską mentalność, by nabrała większej swobody), nie żadna misja społeczna, lecz właśnie „robienie" powieści porywa go naprawdę.

Ułan i Efeb. Sekretne źródła polskiej Krzepy

Stąd – powiedzmy wyraźnie – ryzykowny ton Trans-Atlantyku, który tak oburzył choćby Lechonia. Gombrowicz zstępuje w samo centrum bardzo ryzykownej (i bolesnej) problematyki, ale zstępuje tam ostentacyjnie jako artysta, nie zaś jako moralista czy kapłan narodowej sprawy. Porywa go lekkość, swoboda wyobraźni, gra skojarzeń, a więc to, co każdy, kto domaga się powagi rozstrzygnięć, stosownej zwłaszcza w tak tragicznej chwili dziejowej, w jakiej toczy się akcja Trans-Atlantyku, uznałby za co najmniej naganne. Cały Trans-Atlantyk podszyty jest poczuciem grzeszności – tej jeszcze z roku 1920, kiedy to młody Gombrowicz powstrzymał się od udziału w wojnie polsko-sowieckiej – jego bohater przechodzi właściwie od „grzechu" do „grzechu", ale też z jakim to szyderczym uśmiechem Witold bije się w piersi podczas swojej „spowiedzi"! Nie dość że grzeszy przeciw rodakom i przeciw przyzwoitości, wdając się w podejrzane konszachty (waha się, czy nie wepchnąć czystego młodzieńca z Polski w ramiona argentyńskiego geja…), to jeszcze traktuje owego zniewieściałego rozpustnika jako równorzędnego… ideowego partnera polskiego żołnierza, gotowego Polsce poświęcić wszystko, nawet – jak to czynił biblijny Abraham! – własnego syna; bo przecież czyż Tomasz nie chce rzucić efebowatego lgnąca na ołtarz narodowej sprawy, wydając go na śmierć lub kalectwo. Swoboda, ku której skrycie dąży bohater Trans-Atlanty ku, wyraźnie łączy się z rozluźnieniem erotycznych obyczajów. „A jakby tak trochę zboczyć, to co?" Bo nie chodzi tylko o zboczenie z utartej drogi kulturalnego stereotypu. Problematyka seksu w Trans-Atlantyku – kto o niej napisze? Tu właśnie Gombrowicz powiedział rzeczy najbardziej własne – i chyba najbardziej ryzykowne.