– Widziałeś, jak lgnąc z Horacjem moim się pokumał? Jak jego Horacjo do zabawy wciągnął? Otóż to z nich parę skarogniadych mam źrebaków, którymi gdzie zechcę, zajadę!

I zatańczył. Ale zapytał:

– Co to za kulig?

– Jaki kulig? – mówię. Rzekł:

– A bo Radca Podsrocki tu konno zajechał i mnie w sekrecie szepnął że JW. Minister z gośćmi swoimi, kuligiem do domu mojego zawita; który to zwyczaj jest wasz narodowy, żeby Kuligiem Zajeżdżać. Co mnie w sekrecie Radca zwierzył, żebym trochę dom przygotował, jadła uszykował.

Tu krzyknął:

– Tańca się JW. Posłowi zachciało! A po co dom mój nawiedza? Nie wiem. Spod oka Oczkiem na mnie spojrzał i mówi:

– Zdrajco, gdzie ty byłeś, co robiłeś, z kim się kumałeś, czy przeciwko mnie nie spiskowałeś? – Ale choćbyś i co spiskował, za późno, za późno… bo już dzisiejszej nocy Ojciec trupem padnie, Ojca dziś zakatrupiemy!

My pod kasztanem na ławce siedzieliśmy a, że to jeszcze bardzo słaby byłem, głowę o poręcz oparłem bo mnie się trzęsła. Pytam więc jego:

– Co zamierzasz?

– Buchbach! – zakrzyknął. – Buchbachem, buchbachem!

– Co mówisz? Co mówisz?

– Buchbach, buchbach, buchbachem, buchbachem!

– Co zamierzasz? Jakie zamierzenia twoje?

Rączkami wokół figlując zawołał:

– Pamiętasz, jak to dawniej gdy lgnąc buchnął, Horacjo jemu bachnął z boku w odpowiedzi? Tera tak się pokumali, że gdy Horacjo buchnie, lgnąc jemu bachnie! A już tak się zgrali, że nie może być, aby jeden nie buchnął, kiedy drugi bachnie! Wszystko więc po myśli mojej, wedle zamiaru mojego! I, nocy dzisiejszej, Starego Buchbachem trzaśniemy, bo, gdy Horacjo jego buchnie, lgnąc z samego rozpędu, choć to i Ojciec, bachnąć musi. A tak on Ojca swojego zabije! Ani się spostrzeże!

I wybiegł między drzewa pląsać. Mnie, mimo słabości W mojej, śmiech złapał i, od śmiechu cały roztrzęsiony, wołam:

– Bój że się Boga, to takeś to umyślił? Buchbachem! Buchbachem! Przestał pląsać i rzekł:

– Buchbachem i stanie się to, jak Bóg na niebie, buchbachem, buchbachem i ja ci powiadam, że się stanie, stanie…

Na prawo, na lewo spojrzałem: tam krzaczki, porzeczki, a promienie słoneczne przez liście migoczą, tam dali Horacjo z Ignacem przy beczce… a dali Tomasz po sadzie chodzi, śliwkę podniesie, obejrzy, zji. Otóż już powiedzieć miałem Gonzalowi, żeby dał pokój z gadaniem takim, bo Niemożliwa Rzecz… gdy Pies duży wilczur przyszedł się łasić i jak Baran beknął; i ogonem myrda, ale ogon szczurzy. Znów tedy na Gonzala patrzę w osłabieniu mojem, ale nie Gonzalo to chyba, a Gonzala, i nie Ręka, ale Rączka pulchna Mała choć duża, włochata; i palce Cukrowe, Cienkie, choć Duże Paluchy, a Paluszki chyba; i Okiem mruży, mruga, ale Oko Oczko… Powiadam do niego:

– Niemożliwa to rzecz, niemożliwa… i ty tego chyba nie zrobisz, bo jakże Buchbachem, Buchbachem… Podskoczył. Pofiglował. – Buchbachem! Buchbachem! A gdy Ignasieniek mój Starego swojego buchbachem napocznie, pewnie dla mnie miększym, łaskawszym będzie, bo przecie Kryminał!

Tam lgnąc z Horacjem beczkę toczyli. Dali w sadzie Tomasz spaceruje. Rzekłem więc:

– Ty tego nie zrobisz… Nie rób, nie rób tego… ale słowa moje jak Pieprz, Badyl i już pustka we mnie taka zagościła, że nawet mnie nie odpowiedział, a tylko paznokietki pod światło ogląda. Dopiroż wstaję i mówię:

– Trochę po sadzie się przejdę… a choć ledwie mnie nogi niesły od niego odszedłem. On na plac Palantowy pobiegł. Ja po sadzie chodzę i tak myślę sobie:

– A to jego Buchbachem trzepną…

Ale Tomasz po ścieżkach chodził, i do niego przystąpiłem; zaraz jednak na murawie przysiąść musiałem bo mi nogi mdlały. Siedziemy więc na murawie pod śliwką i powiada Tomasz:

– Widziałeś, jak to lgnąc z tym Horacjem się pokumał? Ano, niechże jemu na zdrowie będzie! A ja tu tak sobie chodzę i dumam… ale chyba już niedługo tego… Zapytałem:

– Myślisz to zrobić, coś mi mówił? Mówi:

– A tak, a tak.

Na murawie chłodno, przyjemnie… tyż ptaszki świergocą… i zapachy drzew, owoców, krzewów, a Mały Robaczek po trawie się wspina… Ale powiadam:

– Na Boga żywego, to ty jeszcze w zamiarze swoim trwasz? Odpowie:

– A tak, a tak… ja Syna zabije… Słysząc to, coś jemu odpowiedzieć chciałem, ale co tam gadać… a Buchbach znowu się ozwał i jak w Bęben walą i głos Bębna Pustego pośród drzew, krzewów, papug, kolibrów pierzastych, a pod palmami, kaktusami… Nasłuchując pogłosów owych Tomasz głowę schylił, dłoń z dłonią płasko złączył i mruknął:

– Jutro, jutro, jutro…

Much dużych złocistych brzęczenie i papug krzyk mnie coraz bardziej usypiały. I tak myślałem:

– Zabije, no to zabije. Zakatrupi, to zakatrupi. Tamci jego zakatrupią, no to tamci jego. Mnie Ostrogą zdybią, no to zdybią. Kuligiem przyjadą, to przyjadą… Gonzalo owoców przynieść kazał, jedliśmy owoce, potem wieczerzę podano w letniku… a już tak dziwny na leguminę Mieszaniec jakiś Przekładaniec, że jak Precelki, ale to Wafelki. I myślę:

– Dziwnie się plecie na tym bożym świecie!… Tak myślę, a Bajbak z Ignacem prawie razem jedzą, bo gdy jeden łyżkę zupy połknie, drugi chlebem zagryzie… ale myślę:

– Razem, to razem! Już tedy za dużo tych Dziwów, za dużo, za dużo, i niech się dzieje co chce, byle spocząć, byle wypocząć.

Ale gdy noc ziemię mantyllą swoją ogarnęła, a duże świecące robaczki pod drzewami, gdy z mroków ogrodu zwierza wszelkiego odgłosy, a już Szczek Miaukowaty albo Chark Kwiczący, spokojność, osowiałość moja niespokojnością jęła się wypełniać. I myślę:

– Jakże ty się nie boisz, jeżeli Bać się powinieneś? Czemu się nie dziwisz, jeżeli dziwić się potrzeba? Czemu ty tak Siedzisz, czemu Nic nie Robisz, gdy Biec, Pędzić trzeba? Gdzie strach twój, gdzie wzburzenie twoje? I już to coraz większa Trwoga moja z przyczyny, właśnie, braku Trwogi, a w pustce, w ciszy, jak Bania urasta i gniecie. Tomasza zamysł – Gonzala zamysł – Bajbaka z Ignacem zabawa – Rachmistrzowej strasznej Ostrogi za mną pościg i grożąca zemsta – Ministra myśl, żeby kuligiem zajechać – otóż to wszystko w pustce się rozdymało, a jak Pustym Bębnem biło, ja zaś siedzę… Tam zaś, za Wodą, za Lassem, za Gumnem już pewnie i cicho, a wielkie Pól, Lasów przestrzenie już nie oręża szczękiem, ale milczeniem głuchym klęski wypełnione. Poszedł spać Tomasz. Poszli tyż lgnąc, Horacjo, a i Gonzala chytra na spoczynek zdąża; więc sam zostałem z Przerażającym Brakiem Trwogi moim.

Wówczas do Syna iść postanowiłem. O Syn, Syn, Syn! Do niego ja pójdę, jego ja jeszcze raz w nocy zobaczę i może w sobie jakie uczucie poczuję… może świeżością jego się odświeżę… Ciemny tedy kurytarz, długi, a ja poprzez Chłopców, którzy tam na podłodze spali, idę… i idę, idę… a już sam nie wiem, czy jako zausznik Gonzala idę, czy Tomasza… a może idę żeby młodzieńca tego z ramienia Kawalerów Ostrogi mordować… i Chód mój, jak chmura brzemienny, ale pusty, pusty. Doszedłem więc do pokoiku jego i widzę: leży goły, jak go matka porodziła, i oddycha. Otóż leży i śpi, oddycha. O, jaki Niewinny! O, jak słodko śpi, jak spokojnie jemu pierś się wzdyma! O, jaka Uroda, jakie Zdrowie jego! O, nie, nie, ja ciebie na tę sromotę nie wydam, chyba już ja ciebie tutaj zaraz zbudzę i przed Gonzala zasadzką ostrzegę, chyba ja ci powiem, że ciebie zabawami tymi do zbrodni na osobie Ojca twojego wciągają!!…

Jakże mu tego nie powiedzieć? Miałżem pozwolić, aby, z Gonzalem śmiercią ojca własnego związany, jemu się uwieść dał i już na wieki w Puta objęcia, uściski się dostał? A toż, jeśli jego Puto z ojcowskiego domu na ciemne, czarne Bezdroża uwiedzie, to jego chyba w Cudaka przemieni!!… O nie, nigdy, przenigdy! I jużem rękę wyciągał, ażeby go zbudzić, lgnąc, lgnąc, na Boga, wstań, Ojca tobie chcą mordować! Ale patrzę, leży. I znów mnie nagle zwątpienie chwyciło. A bo, jeśli mu to powiem, a on Gonzala, Horacja przegoni, Ojcu swojemu z płaczem do nóg padnie, to i co? Z powrotem wszystko po staremu, tak jak było? On wiec znowu przy Panu Ojcu będzie, i dalej za Panem Ojcem pacierz klepać, Pana i Ojca poły się trzymać… Dalejże tedy dookoła Wojtek, wciąż to samo?