I otóż to Pustka! Puste wszystko, jak pusta Butelka, jak Badyl, jak Beczka, skorupa. Bo tyż, choć straszna męka nasza, przecie pusta, pusta i pusty Strach, pusty Ból, a już i sam Rachmistrz pusty, jak Próżne Naczynie. I dlatego kresu męce nie ma, a my tu i tysiąc lat siedzieć mogliśmy, sami nie wiedząc po co, na co. Nigdyż tedy z tej pustej trumny się nie wydostanę? Wiecznież tu konał będę między tymi ludźmi, w prapradawności swej zatopionymi, nigdyż na słonko, na wolność nie wyjdę? Wiecznież podziemne ma być życie moje?

Syn, Syn, Syn! Do syna biec, uciekać chciałem, w Synu wytchnienie, ukojenie moje! Jak to ja wzdychałem w podziemiu owym do rumianych, świeżych lic jego, do oczów żywych, błyszczących, do jasnych kędziorów i jakżebym wypoczął, wytchnął w Gaju jego i nad Rzeką. Tu, pośród potworów, a na całym świecie Bożym, ach chyba Diabelskim, nie miałem ja innej ostoi, innego źródła w pustce, suszy mojej, jak tylko ów Syn, który soków pełny. W tej to tęsknocie za Synem, w tym moim Syna pożądaniu, ja Postanowienie powziąłem, którego śmiałość już tylko rozpaczą natchniona być mogła i tak do Rachmistrza mówię:

– Dobre to, ale za mało, za mało! Nie dość tu Męki, Strachu! Więcej dużo Męki, Strachu, Bólu trzeba. I po cóż my, jak szczury, w piwnicy siedziemy, gdy Czynu potrzeba! Czyn jakiś my spełńmy, aby nas Grozą i Mocą napełnił!

Takem radził. Owóż gdyby rada moja do umniejszenia Bólu lub Grozy zmierzała, oni by mnie, jako zdrajcę, Ostrogą zbodli. Ale gdy rada właśnie większej straszności się domaga i o Czyn woła, nikt się jej oprzeć nie śmiał, a głównie sam Rachmistrz (choć blady, drży, poty biją). Wołam:

– Tchórze! Czynu domagam się, Czynu strasznego a Najstraszniejszego! Patrzą na mnie, spoglądają; wiedzą, że ja to chyba z nieszczerości mówię, że podstęp w tym jakiś; ale ryż wiedzą, że gdyby który przeciw radzie mojej powstał, zaraz by jemu ostrogę zadano (że to Straszności się boi). A Rachmistrz, widząc straszność Rady owej, tyż jej odtrącić nie może, boby i własną Straszność mógł utracić.

Rada w radę. Powiada jeden:

– Ministra zabić. Drugi powiada:

– Mało zabić; zamęczyć trzeba. Trzeci mówi:

– Mało Ministra zamęczyć, trzeba jemu żonę, dziatki zabić!

Powiada Zofia:

– Mało dzieci zabić; lepiej Oślepić. I tak, w pustce Rady Czyn coraz straszniejszy urasta, a Rachmistrz z włosem zjeżonym, z bladym i sperlonym czołem, głosów wszystkich wysłuchiwał, a na nich jak po drabinie do Piekieł zstępował. Ale powiadam; małoż to wszystko, małoż, panie Henryku i panie Konstanty, małoż to, panie Grzegorzu! I co z tego, że my Ministra, albo żonę jego zabijemy, przecie nie od dziś Ministrów zabijają i to zwyczajny czyn, a nie dość straszny. Takiego nam Czynu potrzeba, który by przyczyny żadnej, powodu, ani racji nie miał, a tylko samej gołej Straszności, okropności służył. Lepiej tedy lgnąca, Tomaszowego syna, zabijmy, bo śmierć, młodzieńcowi temu bez żadnej przyczyny zadana, od wszystkich innych będzie okropniejsza. I taka śmierć tobie, Grzegorzu, tyle Grozy przyda, że Natura, Los, świat cały w portki przed tobą popuszczą jak przed Mocarzem! Krzyknęli tedy:

– Zabijać, zabijać!… i ostrogami się tłuką, wyją. Rachmistrz powiada Blado, przeraźliwie:

– Diabli, diabli, ja was stąd nie wypuszczę, wy stąd nie wyjdziecie!

Rada w radę. Powiadam:

– Wyjść nam trzeba, bo tu już i niczego straszniejszego nie dokonamy; a tyż nie ta piwnica nas więzi, a tylko Ostroga. Jeżeli więc kupą wyjdziemy, a z Ostrogami przy butach, to jeden drugiemu się nie wymknie… nie ma strachu! Ale wpierw z panem Grzegorzem ja do Gonzala pojadę, gdzie lgnąc wraz z ojcem swoim przebywa i tam Mord cały obmyślimy. Bo zabić niełatwo, a wszystko dobrze obmyślonem być musi. A tyż przy ostrogach, konno pojedziemy i ufam ja, że mnie Grzegorz szpikulcem przysmali, jakbym ucieczki lub zdrady próbował. Owóż radzą, uradzają, a mojej się Radzie przyglądają i Rachmistrz nosem kręci, coś jemu nie w smak przedsięwzięcie moje. Alem krzyknął:

– Kto tchórz, słaby, kto się boi albo i wykrętów szuka, temu odwagi szpikulcem podpuścić! I krzyknął, Ryknął Rachmistrz:

– Rady nie mogę nie przyjąć, bo ona Diabelska!

Na koniach tedy dwóch bułanych, które z Rajtszuli nam dano, do Gonzala estancji przez pola pędzimy; i Rachmistrza galop obok galopu mego się rozlega! Pędzi Rachmistrz! Ja W, obok pędzę. Bezkresna równina! Dalekość niezmierzona, która czoło chłodzi i chyba ze strzelbą za ptaszkami, szarakami, albo gdzie pod miedzą wytchnąć, usnąć… lecz z nami Ostroga.

I z nami Czyn nasz, którego dokonać musiemy. I nie wiem już czy ja Katem, Oprawcą do syna pędzę, czyli jak do źródła abym sobie wargi spieczone odświeżył… a łoskot Pustego Galopu, łoskot Pustki naszej na tych pampy równinach i pustych obszarach jak Dzwon, jak Bęben jaki się rozlega! Boże, Boże, jakże to ja katem jadę, pędzę, jakże katem będę synowi mojemu!

I gdyśmy do dużego kasztana dojechali, Rachmistrza koniowi Ostrogę wrzepiłem od czego Kwik, Skok, łamie się ostroga, koń ze łbem między nogami ponosi i kat mój Oprawca, koniem własnym poniesiony, w najdalszych rozpłynął się równiny mgiełkach.

Sam na tych łąkach zostałem. O, jak Pusto, Cicho, o, jaki Robaczek, o, ptaszek na gałęzi przysiadł… Ale Syn, Syn, do Syna, do Syna! W galop tedy i Syn, do Syna, Syn, do Syna, kopyta końskie o ziemię łoskoczą! I już przede mną estancji Gonzalowej baobaby, już kępa zielona drzew, krzewów wykwita… ale cóż to za łoskot z łoskotem konia mojego się miesza, noże to kołki gdzie wbijają, może i bieliznę piorą… bo gdy u kopyta końskie buch, buch, to tam Buch i Bach i Buch, i gdy koń mój buch-buch, buch-buch, to tam Bach-Buch Buch i Bach za drzewami się rozlega! Otóż to w palanta grali! z konia zsiadłszy, zza drzewa wybiegam, a tam Gonzalo z Ignacem w palanta grają, Horacjo zasię z boku na palikach gnącemu towarzyszy; i co Ignacy Buch w piłkę, to Horacjo Bach w palik, Buch-bachem walą! Tomasz po sadzie chodził, śliwki jadł…

Zobaczywszy mnie, biegną witać, lecz krzyknął Gonzalo, ręce wznosząc do góry:

– Na Boga, ty chyba z grobu wstałeś, cóżeś tak zmarniał?

Zaraz tedy mnie jeść, pić dano, a tyż i wymyto, bom ledwie ustać się mógł o własnych siłach. Potem na ławce w sadzie od drzewem usiadłem i pytał mnie Gonzalo:

– Bójże się Boga, gdzie to zniknąłeś, co z tobą przez te dni się działo? a prawdy jemu powiedzieć nie mogłem, bo tyż w niczym on mnie nie mógł być pomocnym, a pewnie by i nie uwierzył; tak niepodobna do prawdy owa prawda była. Powiadam tedy, żem, na pole wyszedłszy, z nagła zaniemógł; a, przytomność straciwszy, i do szpitala przez ludzi zawieziony, tam przez dni wiele między Życiem i Śmiercią zostawałem. Spojrzał się na mnie, a chyba szczerości słów moich nie ufał, bo podejrzliwość we wzroku jego wyczytałem. Ale co mnie Gonzalo, co mnie Pościg Rachmistrza i Zemsta Kawalerów Ostrogi grożąca, gdy Syna widzę, gdy Syn przede mną, a głos jego świeży, rześkie śmiechy, ruchy, całego ciała radość, zręczność! I łąka, gaj chyba nad rzeką, świeży, chłodny…

Co to, jednak, co to? Jakaż tych Ruchów, tych śmiechów odmiana! A cóż to się dzieje? I jaka Bajbaka śmiałość! Bo już oni, panie, tak Jeden z Drugim tak Jeden do Drugiego, że prawie taniec to jest, taniec, nic innego. Gdy tedy jeden Ręką Machnie, drugi Nogę zadrze. Gdy jeden na drzewo wlizie, to drugi na bryczkę, więc to jeden Świśnie, drugi Pryśnie, ten śliwkę zji, tamten ulęgałkę, tamten Prychnie, ten Kichnie, a gdy jeden Skoczy, drugi zamknie oczy. I takie to Wtórowanie, Przygrywanie nieustanne, jeden drugiemu, jeden do drugiego, a jakby do wiersza, takie to Stowarzyszanie wieczne, nieprzerwane, wszelkim ruchem, poruszeniem, że chyba jeden bez drugiego kroka dać nie może. Gonzalo zasię przytupywał, przyklaskiwał i już to cieszy się, cieszy, aż ciżemki gubi i matinki.

Tomasz na boku śliwki ji; ale bez przerwy na wszystko spogląda. A tak Spogląda Tomasz, przytupuje Gonzalo, Buchbach rozgłosem swoim chłopców obu łączy pod drzewami, pieski legawe kłapouchemi niuchami swoimi wąchają, ale Pusto, Pusto… i już to ten Buch-bach jak Pusty Bęben. W pustce zaś grzmotów Bębna tego owoc zabójstwa dojrzewa, i tylko nie wiadomo; Synobójstwo, czy też Ojcobójstwo? A tam w piwnicy dalekiej już pewnie mnie Karę, Zemstę przysięgają i z pianą męki na mnie Tortury wzywają. Tu muszki brzęczały. Aż nad wieczorem Gonzalo na osobność mnie wziął, i pod żebro szturchnąwszy, wykrzyknął: