Idę dalej. Kurytarz długi. Pojąłem, że tutaj Parobcy zatrudnieni przy gospodarstwie legowisko swoje na noc mają… co mnie i zdziwiło, bo właściwsze byłoby gdyby w zabudowaniach folwarcznych jaka im sionka wyznaczona była… ale już to każden gospodarz wedle swojej głowy rządzi i Kiepska Rada od Pana Sąsiada. Jednakowoż od tych Chłopaków nadmiaru jakaś mnie obrzydliwość zdjęła, aż splunąłem, ale myślę a na coś ty splunął? I, stanąwszy, zapałkę nową zaświeciłem Jakoż tam Chłopak czarniawy, dość duży, leżał, na którego ja, nie chcąc, naplułem i jemu po uchu plwocina ściekała On nic nie mówi, tylko na mnie spogląda. Zapałka mnie zgasła W gniew wpadłem i myślę: co ty się będziesz we mnie Wlepiał, gdy na ciebie Pluję… i drugi raz na niego naplułem Ale nic, cicho, nie rusza się… Zapałkę tedy zaświeciłem i widz że leży a plwocina moja jemu ścieka. Ale zapałka zgasła, a j myślę, cóż do wszystkich diabłów, ścierwo, to ja pluję na ciebie a ty nic, draniu, łajdaku, to jeszcze raz ci Napluję w pysk w mordę, żebyś wiedział!… I Naplułem, ale, gdy zapałkę zaświeciłem, widzę, że leży, nic, na mnie spogląda. I zgasła zapałka, a ja już na głos powiadam:

– Ty taki owaki, już ty mnie ścierwo, draniu, nie przemożesz, a może ty myślisz, że ja pluć przestanę, ale niedoczekanie twoje, już ja ci Napluję i pluć będę, ile mnie się zachce! Jakoż mu Naplułem, ale ani się ruszy i, gdym zapałkę zaświecił, widzę, że na mnie spogląda. Myśl więc taka moja:

– A może on myśli, że ja tak dla przyjemności, dla Rozkoszy mojej?… I, zdrętwiawszy, dłuższy czas na nic zdobyć się nie mogłem i stoję, stoję, on leży, leży i nic, nic, czas mija, upływa… aż wreszcie skoka przez niego dałem, uciekam jak od Morowej Zarazy i pędzę, lecę, o ścianę jakąś się rozbijam, do pokoju jakiegoś czy też sionki wpadłem i stanąłem… bo czuję, że znowuż coś przede mną leży. Cholera, draństwo, jeszcze jeden, a toż końca nie ma, a toż ja ci mordę rozkwaszę… i zapałkę świcę. Owóż na łóżku przy ścianie lgnąc leży, goły jak go matka porodziła, snem zdjęty i nic, śpi, oddycha. Ujrzawszy go, zmartwiałem. Owóż to z pozoru jak przyzwoite spał chłopię. Ale gdy on śpi, w nim śpi Łajdactwo i, o Boże, Łajdak on, nic innego, Łajdak, Łajdak, do Łajdactwa wszelkiego sposobny, a niechby tylko mu popuścić, on by Łajdakiem stał się jak tamte Łajdaki!

Ranek dnia następnego gorętszy jeszcze od poprzedniego popołudnia się okazał i powietrze duszne, wilgotne; od czego poty silne, koszula mokra. Do tego duchota nieznośna na pierś, na rozum, a po kościach, mięśniach wszystkich, darcie, które do nieustannego przeciągania się, rozciągania zmuszało. I tak my niemrawo w tym poranku się babrzemy, ledwie z łóżek powstajemy, z Gospodarzem się witamy i śniadanie, ciężko dysząc, spożywamy. Gonzalo, w szlafroku porannym, Ażurowym, Safianowym i w ciżemkach, piżmem silnie w nosie wierci, a dłonią białą, wypieszczoną, paluszki białe, cukrowe, do kawy podsuwa. Piesków, psów rozmaitych dużo… ogonem, jeśli który ma, to myrda. Jemy co dają, chwalemy! A Bajbak znów stoi i znowuż do lgnąca ciut, ciut się Rusza, a właśnie jakby jemu na fujarce Ruchami swoimi przygrywał, ale tak nieznacznie, tak subtelnie, że i nie wiadomo czy on to do lgnąca robi, czy może i bez intencji żadnej mimowolnie tak oko mruży lub z nogi na nogę przestąpi. Wszelako tak zręcznie a melodyjnie ten Błazenek Horacjo z każdym lgnąca poruszeniem się na boku łączył, że nic innego, jak tylko na flecie przygrywa. I sam Gonzalo to spostrzegł, bo mówi:

– Przyjemniej jeść przy leśnym graniu.

Tomasz, któremu przez tę noc chyba ze dwa krzyżyki przybyło, spod powiek opadłych wzrokiem Siwym, zapadłym. a prawie przedwiecznym na te igraszki spogląda… ale nic nie mówi… i tylko „Owszem" powiada „tej niewdzięczność: Gospodarzowi naszemu okazać nie chcę za Gościnność jego żebym tu dni kilka z Synem nie został; a sprawy, choć pilne poczekać mogą". Zdziwił się Ignacy, oczy wybałuszył (zaraz tyż Bajbak, stowarzyszając się z oczami jego, z nogi na nóg s przestąpił) ale Gonzala nadzwyczaj to Tomasza postanowieni ucieszyło i wykrzyknął:

– Szczęsnaż to godzina! Toś m przyjaciel! Chodźmyż tedy do ogrodu, kości rozruszać. Chodź chodźże Ignasiek, zobaczymy kto w Palanta lepszy, a WPanóv starszych Dobrodziejów proszę i upraszam żebyście sędziami zręczności naszej byli! Piłkę z szafy wydobył, nią w lgnąc cisnął. Zarumienił się lgnąc, Bajbak ślinę przełknął; ale już do ogrodu idziemy, a za nami pieski.

Much dużych, złocistych brzęczenie pośród Palm, krzewów, papug, w gąszczu krzewiastych, pierzastych kwiatów i Bambusów, jak w objęcia duszne i wilgotne ogarniało, b upał silniej jeszcze na dworze niż w domu odczuwać się dawał Zwierzęta rozmaite dziwne na prawo, na lewo się płoszyły i psy duże podwórzowe wylazły, legawce, z Niuchami do nas wąchać: ale Niuchy ich jak Kłapouchy. Za Ignacem Bajbc szedł, a tak zręcznie, szelma, melodyjnie, że jakby na fujarce jego stąpaniu przygrywał. Na łączkę wyszliśmy, gdzie plac Palantowy za parkanem, obok Oranżerii. Wytłumaczywszy gry prawidła, które nie takie jak u nas (bo piłka, z ręki bita o ścianę po dwukrotnem od ziemi odbiciu, z powietrza drugi raz bita o tę ścianę w palant, po dwóch tylko kozłach może być odbita), zaraz Gonzalo piłkę z ręki bił o ścianę i drugi raz bił z dwukrotnego kozła o ścianę w palant; a bardzo zręcznie, lgnąc poskoczył i ją z palanta w kozła przyjął, a Gonzalo zaraz poskoczył i nisko nad ziemią ją z palanta strzelił… aż fyrczała; ale Ignąc skoczył, dopadł, strzelił ją, aż fyrczy, tyle tylko że trochę skantował, bokiem poszła, bokiem! Pobiegł Gonzalo za nią, a na Horacja krzyknął:

– Czemu ty, wałkoniu, tak stoisz, nie lepiej byś się do jakiej Roboty wziął, toż utrapienie z tym bęcwałem, weźże palik, a tych kołków przybij tam na grzędach, bo sfolgowały! Znów piłkę podbija, lgnąc skoczył i ją z kozła w kozła, więc Gonzalo skosem… kręta, kręta idzie!… Dalejże lgnąc skoka daje, wali z Palanta w Palant, tamten ją ściął w powietrzu, aż plasnęła, więc lgnąc ledwie, ledwie złapał i do góry Ś wica; a wtenczas Gonzalo z kozła! Palant! Palant grzmocą! Grzmocą silnie, bach, bach, bach, bach, aż się rozlega!

A tu Bajbak z boku buch, buch, buch, buch, kołki, co na grzędach były, palikiem przybija. Ignacy przegrywał. Gonzalo wygrywał. Na próżno lgnąc skacze, goni!… Gonzalo, lepiej ćwiczony, to Skosem, to Szpryncą podbija i piłka Ignacemu kole nosa lata. Bach, bach, bach, bach, w palanta grzmią, w palanta grzmocą! A tyż Horacjo z boku buch, buch, paliki przybija. Rozeźlił się lgnąc i chyba już ostatnim wysiłkiem, a czerwony i spotniały, buch piłkę z kozła; a wtenczas Horacjo bach z boku w palik! Zafyrczała, Gonzalo zaledwie ją odbił! Więc lgnąc znowu bach, a gdy on bach, zaraz tyż jemu Horacjo do wtóru Buch palikiem w kołek… i tak tym Buch-bachem piłka furczy, leci! Znów tedy lgnąc Buch, Horacjo Bach w palik i Buch-bachem piłka mknie, że Gonzalo prawie dopaść jej nie może! Znów tedy lgnąc bach w piłkę, Horacjo buch w palik, jakby to razem przeciw Gonzalowi grali; lgnąc zasię, czując, że sobie poplecznika zdobył, coraz mocniej wali… I tak, buch-bachem grając, wygrywają! Ja na Tomasza spoglądam, który krzaczastymi oczami swoimi spogląda, a tu buch, buch, bach, bach, bach i co lgnąc buch, Horacjo bach, a tak Buchbachem! Rozumiałże Tomasz, że to nie Palant, a zasadzka, że jemu Buchbachem tym Syna porywają, że Syna jemu Buch-bachem uwodzą? Nic stary nie mówił. Psy się gryzły. Owóż, gdy grę zakończono, Ignacy spotniały, rozgrzany, więc dyszy i dyszy a dalejże jemu Gonzalo winszować, ściskać, sławić nadzwyczajną zręczność jego! I tak już poszło dalej! I już od rana do wieczór nic, tylko Syna uwodzenie, Syna z pomocą tego Bajbaka uprowadzanie… gdy Ojciec ciężko okiem przedwiecznym spogląda Od rana do wieczora ta sama Sromota, ten sam szatański piekielny Gonzala zamysł pośród Papug, Much brzęczących jak wąż zielony, duży, w trawie, w zielsku.

Bo już i jasnem się stało, do czego jemu ten Horacjo potrzebny. Owóż stadninę oglądać poszliśmy, a tam mul bardzo złośliwe, niby to jak Konie chody mają, ale Osłem gryzą. I mówi Gonzalo w tej duchocie, w tym upale: „a na tyć mułach to nikt nie usiedzi oklep, bo zrucają"; i zaraz Ignac mówi: „ja spróbuję"; a wtenczas Gonzalo: „Horacjo, co nic nie robisz, weźże tymczasem tamte kobyłę, przez drążek, bo ona skoków zapomniała". I gdy Ignacego muł zrzuć Horacjo tyż z kobyły spadł, więc jeden i drugi się gramol kości zbierają, śmiechem wybuchają, a tak ich Śmiechy, ich Upadki się mieszają. Śmieje się Gonzalo! To znowuż ze strzelb mi na ptaszki, ale, mówi Gonzalo, weźże ty, Horacjo, pukawkę do wron za stodołą na obrywku popukaj, bo zbyt one ja kurze dzióbią… i tak, gdy lgnąc do ptaszków w gaju, ta Horacjo do wron na obrywku… i znowuż strzały się mieszają Albo, gdy lgnąc w stawie kąpieli zażywa, Horacjo do wody wpadł, więc lgnąc jego za nogę ucapił i na brzeg wyciągnął Takież to nieustanne mieszanie, takież Bajbaka tego wieczr nieustanne, uprzykrzone przygrywanie, stowarzyszanie się ze wszystkim, naprzykrzanie!