Ciężka Góra moja na pustce drogi mojej i na Polu moim, ale Pustym, Pustym, jakby tam i nic nie było. Tak, z tego wszystkiego, wraz z Tomaszem pojazdem Gonzala do pałacu jego jadę; ale nie do tego, co go w mieście miał, tylko do Estancji o mil dwie albo trzy odległej. Za nami na bryczce Gonzalo z Ignacem jadą. Jedziemy tedy po tej drodze, jak pod Górę, a tam domy, zabudowania, płotów dużo, trawa, drzewka owocowe; i jedziemy, a tam psy, kury, czasem kot, dzieci się bawią, a ludzie się kręcą; i tak konie ciągną powóz, jedziemy dość ostro, ale Pusto, Głucho. Tomasz w milczeniu jechał; ja także milczałem. Aż za rękę mnie złapał Tomasz:

– Powidzże ty mnie, a może nie jechać… po co my tam jechać mamy? Bo niby zgoda jest, niby to ten Człowiek, owszem, honorowo się spisał i Syna mi od pewnej śmierci wyratował, a przecie coś mnie nie w smak zaprosiny jego… Oj, nie jedźmy lepiej!… Tak mówi do mnie; ale puste słowa! Odparłem:

– Nie jedź! Jeśli nie chcesz, nie jedź. Nie jedź lepi… A to nie widzisz, że on nie tobie, a sobie Syna wyratował? Człowieku Nieszczęsny, po cóż ty jemu do domu Syna wozisz… i lepiej byś zrobił, gdybyś mu lgnąca z bryczki zabrał i uciekał precz jak od Morowej Zarazy! Takem odpowiedział, ale Puste to było, Puste, bo, choć dla spokoju sumienia mojego ciężkiego mówiłem, przecieżem wiedział, że rada moja właśnie sprzeczny w nim skutek wywoła, a wszelkiej ucieczki możność mu odbierze.

Jakoż za bat złapał i koniom po bacie łupnął, aż skoczyły! – Jazda, jazda – krzyknął – choćby tak było, jak mówisz, nie będę ja z Ignacem przed nim umykał, bo lgnąc mój nie taki, żeby się miał bać zalotów jego! I batem konie pierze aż skakają, a ja dla spokoju sumienia mego dalej mówię:

– Uchodź lepiej, lgnąca na jego sidła nie wystawiaj. We dwie godziny przed bramę wielkiego ogrodu zajechaliśmy, który pośród bezmiernych Pampy równin pióropuszem palm, baobabów, orchidej wystrzelał. A, gdy się brama otworzyła, aleja przed nami mroczna, duszna, która do Pałacu wiedzie ciężko złoconego, Maurytańskiej lub Renesansowej, Gotyckiej a też i Romańskiej architektury, w drżeniu kolibrów, o – Trans Atlantyk much wielkich złocistych, motylów różnobarwnych, papug rozmaitych. Zawołał Gonzalo:

– A tośmy w domu! Witajcież! Witajcież!

Dopiroż nas ściskać, pod nogi obejmować, do domu prowadzić! Ja się zdumiałem, a zdumiał się też Tomasz z synem swoim, widząc Salonów, Sal wielkich luxusy, które Plafonami, Parkietami, Stiukami a Boazeriami, a też Wykuszami, Kolumnami, Malowidłami, Posągami, dalej więc Amorkami i Refektarzami, Pilastrami, Makatami, Kobiercami, tyż i Palmy, tyż i Wazony, Wazy Filigranowe, kryształowe, jaspisowe, korczyki, koszyki palisandrowe, truny, kotylety weneckie albo i florenckie, a także lite filigrany. A jedno obok drugiego natłoczone, napchane, że nie daj Boże, że już głowa boli; bo to Amorek obok Maszkary, a tu na fotelu Madonna, tam na pasie Waza i jedno pod stołem, drugie za Wazonem, tam znowuż Kolumna nie wiedzieć skąd i po co, a obok Tarcza, albo i Półmisek. Wszelako, widząc Tycjanów, Rafaelów, Murillów malowidła, a też i inne arcydzieła nadzwyczajne sztuki, z poszanowaniem to wszystko oglądaliśmy, i ja powiadam:

– Skarby to są, skarby! – A skarby – powiada – i właśnie dlatego ja, kosztu nie szczędząc, wszystko zakupiłem i tu do kupy zgromadziłem, żeby mi trochę Potaniały. Owóż te Arcydzieła, Malowidła, Posągi, razem tu zamknięte, jedno drugim taniejąc od nadmiaru swego, tak już tanimi się stały, że ja ten Wazon rozbić mogę (i Wazon Perski, astrachański, majolikowy, seledynowy, ażurowy nogą z podstawki zepchnął, że się ów Wazon na tysiąc kawałków roztrzasnął. Pies to lizał! Pies to lizał… A tu właśnie piesek mały przez salę bieży Bonoński, choć widać z pudlem skrzyżowany, bo ogon miał pudla, a szerść foksteriera. Zaraz też Majordomus przyleciał, któremu Gonzalo rozkaz wydał, aby stół zastawić, bo, mówi, najserdeczniejsi to Przyjaciele, Bracia moi! Mówiąc to, Panu Tomaszowi w ramiona znów upadł, potem zaś mnie ściskał, a też i lgnąca.

Ale powiada Tomasz:

– Coś tu psi się gryzą. Jakoż dwa pieski, z których jeden Kusy Pekińczyk, ale z kitą, drugi zaś Owczarek (ale jakby szczurzy ogon miał, a pysk Buldoga) razem przez pokój, gryząc się, przebiegły. Gonzalo wykrzyknął:

– A gryzą się, gryzą! Oj tyż to, nieźle się gryzą, patrzże Pan Dobrodziej, jak ta Madonna tego Smoka chińsko-indyjskiego gryzie, a ten zielony Dywan Perski z tamtym Murillem moim się podgryza, a te gzymsiki z tymi posągami, diabłaż to, chyba będę musiał klatki im posprawiać, bo się i zagryzą! Tu śmiechem wybuchnął i bacik mały, co na stole leżał, złapawszy, bić nim Meble zaczął, wołając:

– Masz, masz, nie gryź się, do budy, do budy! I uradowany, dalejże nas ściskać, całować, głównie zaś Pana Tomasza, choć też i lgnąca. Zmiarkowaliśmy, że gryzienie owo nie tylko od psów pochodziło, ale też za sprawą tych mebli rozmaitych, między sobą sprzecznych i skłóconych, było. Lecz powiada Tomasz:

– A tam Biblioteka.

Jakoż w pokoju obok, dużym, kwadratowym, książek, skryptów kupy na podłodze, wszystko wywalone, jak z taczek; aż pod sufit góry; tam zaś wśród tych gór, dopiroż przepaści, zręby, jary, usypiska, rozdoły, a tyż kurz, pył aż w nosie wierci. Na górach tych tedy chudzi bardzo Czytelnicy siedzieli, którzy to czytali; a może ich siedem albo osiem było. – Biblioteka – mówi Gonzalo – biblioteka, oj, co za kłopot z tym mam, skaranie boże, a bo najcenniejsze, najbardziej szacowne to dzieła geniuszów samych, najprzedniejszych Ludzkości duchów, ale cóż, panie, kiedy Gryzą się, Gryzą, a też i Tanieją od nadmiaru swego, a bo za dużo, za dużo, i co dzień nowych przybywa, i nikt wyczytać nie może, bo za dużo, ach, za dużo! Owóż ja, panie, Czytelników zgodziłem i im słono płacę, bo już mnie wstyd, że tak wszystko Nieczytane leży, ale za dużo, wyczytać nie mogą, choć i bez przerwy dzień cały czytają. Najgorzej jednak, że się książki wszystkie gryzą, gryzą i chyba jak psy się zagryzą! Zapytałem więc, bo właśnie piesek mały przeleciał, do wilka podobny, a też do jamnika:

– A ten z jakiej rasy? Mówi:

– To pieski moje pokojowe. W tejże zaś chwili Tomasz innego psa zobaczył, który w sieni leżał, i mówi:

– Ten pewnie Legawiec, ale kłapouch z niego kiepski, bo jakby Chomika miał uszy. Odpowiedział Gonzalo, że sukę miał Wilczurę, która chyba w piwnicy z Chomikiem sparzyć się musiała, a choć potem Legawcem pokryta, z Chomika słuchami szczenięta wydała. – A huź, a pójdziesz! – krzyknął.

Coraz więc nam markotniej… a choć gościnność, grzeczność jego do wzajemnej grzeczności nas zmuszała, trudno było ukryć wzrastające pomieszanie z przyczyny dziwaczności domu tego i człowieka tego. Tomasz zasumował się, spode łba patrzy, jak karp się naburmuszył wąsiskami, lgnąc biedaczyna jakby kij połknął, wcale nic nie mówi, stoi, ja, choć to niby z Gonzalem w przymierzu, sam nie wiem czego spodziewać się po miejscu owym, które nie tyle może poszczególnym jakimś rażącym dziwactwem, ile zespołem wielu drażniących szczegółów o silny nas ból głowy przyprawiało. Gdy Gonzalo, przeprosiwszy nas, do pokojów swoich odszedł żeby wygodniejszy strój przywdziać, sami zostaliśmy, ale niesporo nam do rozmowy było; i, w ciszy, much brzęczenie, papug krzyk, piesków warczenie, gryzienie, w dusznym wieczoru upale słyszeć się dało. Aż tu Gonzalo powraca, ale w Spódnicy! My na ten widok zbaranieliśmy, a Tomaszowi krew do głowy z gniewu strasznego uderzyła i byłby go może i trzepnął… cóż kiedy to spódnica nie spódnica była! A diabła tam! Wprawdzie spódnicę nałożył, białą, koronkową, ale ona krojem coś trochę Szlafrok przypomina; bluzka zaś, zielona, żółta, pistacjowa, niby bluzka, niby zaś koszulka. Na głowie Kapelusz duży, słomkowy, kwiatami przybrany, w ręku Parasolka, a na nogach gołych Sandałki czy może Ciżemki.

Dopiroż zakrzyknął:

– Hoc, hoc, do stołu proszę, zabawimy się, a niech tam! Hej, służba, podawać! Ale, widząc zgorszenie nasze, dodał: