Изменить стиль страницы

Tak. Możliwość takich spotkań przerażała go najbardziej. We Francji czy w Rosji, gdzie od czasu do czasu przerzuca go kapryśny rozkaz dowództwa, czuje się znacznie bezpieczniej. Ale tu przydaje się najbardziej i dlatego z uczuciem ulgi wita każde wezwanie do powrotu.

Tietscha jeszcze w kasynie nie było. Powoli ciągnął kiepskie piwo, łowiąc uchem strzępy rozmów przy sąsiednich stolikach. Jedna zainteresowała go szczególnie.

Czerwony na twarzy – czy to od upału, czy od nadmiernej ilości wypitego alkoholu – major z naszywkami czołgisty opowiadał coś blademu jakby dla kontrastu kapitanowi intendentury, którego Kloss znał z widzenia.

– Wiesz, bracie, ilu naszych zginęło w samej tylko Chorwacji? Dwadzieścia procent stanów osobowych. To tak, jakby co piątego postawić pod ścianę i… tratatata -zaczął imitować strzelanie. – Ale to jest średnia, bracie, średnia statystyczna, niech ją szlag… Z niektórych batalionów piechoty nie ocalał ani jeden człowiek. Wystrzelali do nogi.

Dalej Kloss nie dosłyszał, bo zmitygowany – widać przez kapitana – czerwonolicy major ściszył głos.

Kloss doszedł do wniosku, że nadarzyła się okazja, aby podtrzymać o sobie opinię służbisty. Podszedł do stolika, przy którym siedzieli major i kapitan, odwołał majora na bok.

– Oberleutnant Kloss z Abwehry – przedstawił się. -Chciałem panu majorowi zwrócić uwagę, że zbyt głośno mówi pan o sprawach, będących służbową tajemnicą. Na szczęście ja siedziałem najbliżej pańskiego stolika, ale mógł przecież siedzieć ktoś inny.

– Wydawało mi się – wybąkał major – że w klubie oficerskim…

– Mógł siedzieć – przerwał mu w pół słowa Kloss -ktoś, kto sporządziłby raport. Nie muszę panu mówić, że sianie defetyzmu i wyolbrzymianie naszych strat oceniane jest bardzo surowo…

– Ależ…

– Proszę słuchać. – Kloss ani myślał zrezygnować ze swojej przewagi. Był to rodzaj jego prywatnego odwetu. – Mógł tu także siedzieć wróg. Wróg jest wszędzie. Zapomniał pan, co doktor Goebbels powiedział na ten temat? – zauważył, że twarz majora spąsowiała jeszcze bardziej i zaczyna nabierać odcienia sinego.

– Tym razem daruję panu majorowi. Rozumiem, że oficer, który dopiero co wrócił z frontu, ma ochotę wygadać się, pochwalić sukcesami, ale o sukcesach także – dodał tonem nauczyciela – proszę mówić ciszej.

Odwrócił się na pięcie i zostawił ogłupiałego, lekko chwiejącego się na nogach majora. Oczywiście informacja o stratach w Chorwacji zostanie przekazana, gdzie należy.

Dostrzegł wchodzącego Tietscha, machnął mu ręką wskazując stolik. Kątem oka dostrzegł, że major przywołał gestem kapitana i obaj pospiesznie opuszczają kasyno. Prawdopodobnie major zapyta intendenta, kim jest ten młody, bezczelny porucznik, tamten wysłucha, jakiej to reprymendy udzielono majorowi i utwierdzi się w przekonaniu, że oberleutnant Kloss to niebezpieczny, zapalony nazista. Być może podzieli się z kimś tą opinią, a na tym przecież Klossowi zależało najbardziej.

Myślał o tym, słuchając monotonnego jak ciurkanie wody z kranu głosu leutnanta Tietscha, w cywilu aptekarza z małej bawarskiej mieściny. Tietsch skarżył się, że jego sekcja ciągle nie może złapać radiostacji, która przyprawia dowództwo o wściekłość, ale cóż on może zrobić, kiedy radiostacja działa w kwadracie kilkunastu najgęściej zaludnionych ulic śródmieścia. Co prawda każdego wtorku, ale zawsze o innej godzinie, a Tietsch nie może przecież posłać tych swoich marnych pięciu wozów pelengacyjnych na cały dzień, bo po pierwsze -potrzebne są gdzie indziej, a po drugie – gdy raz zorganizował taką sekcję, radiostacja, jakby kpiąc zeń w żywe oczy, w ten właśnie wtorek, kiedy za wstawiennictwem oberleutnanta Klossa udało mu się ściągnąć kilkanaście wozów z prowincji, najbezczelniej w świecie w ogóle się nie odezwała.

Tietsch ożywił się nieco, gdy zjawił się kelner i zaproponował panom oficerom baraninę, ponieważ mimo niepozornej postury był okropnym żarłokiem, i zawsze wprawiał Klossa w zdumienie ilością pochłanianego jadła. Kloss imponował mu przede wszystkim wojskową postawą, której sam, mimo usiłowań, nie potrafił nabyć, a także ujmującym sposobem bycia, zjednującym oberleutnantowi przyjaciół. Życzliwe koleżeństwo, okazywane przez Klossa, przyjął jako dar. Kloss nigdy zresztą nie wyzyskiwał tej przewagi, przeciwnie – podsuwając Tietschowi rady i sugestie starał się to uczynić w taki sposób, aby Tietsch mógł myśleć, że wylęgły się w jego głowie. Kloss w zamian zyskiwał dostęp o każdej porze do pomieszczeń zajmowanych przez referat Tietscha, a to pozwalało mu chronić własną radiostację.

– Powiedz, Hans, co ja mam robić, żeby mi nie zabierano ludzi – żalił się swoim płaczliwym głosem, pochłaniając trzecią porcję budyniu, polanego sokiem malinowym. – Co ja mam zrobić, żeby mi nie zabierano ludzi? Dzisiaj znowu musiałem dać czterech swoich chłopaków do dyspozycji gestapo. Ten Neumann strasznie się tam szarogęsi, a nasz Ossetzky ulega Luetzkemu, jakby był jego fagasem.

– Po co Neumannowi twoi ludzie? – zapytał bez zainteresowania Kloss.

– Diabli go wiedzą – prychnął Tietsch znad budyniu. -Szykuje jakąś gigantyczną policyjną akcję. Interesują go abonenci elektrowni czy gazowni, już nie pamiętam.

Zamglonym wzrokiem spoglądał na kelnera zbierającego talerze. Klossowi się zdawało, że Tietsch zastanawia się, czy nie zamówić jeszcze czegoś. Ale widać uznał, że ma dość, bo zamówił tylko piwo.

– Wiesz, Hans – powiedział zgarniając pianę – cholernie mnie denerwują ci byli policjanci, wyspecjalizowani w łapaniu drobnych złodziejaszków i alfonsów. Przyodziali teraz czarne mundury i rżną wielkich asów wywiadu.

– Masz rację – powiedział bezmyślnie, bo zastanawiał się właśnie, cóż to za wielką akcję policyjną szykuje krzywonogi hauptsturmfuehrer. Choć przyznał Tietschowi rację, bynajmniej nie lekceważył Neumanna. Znał ten gatunek funkcjonariuszy powolnych, cierpliwych, upartych jak muły. Wiedział, że właśnie tacy bywają najtrudniejszymi przeciwnikami

7

Głos standartenfuehrera Luetzkego w telefonie nie wróżył nic dobrego.

– Zaraz schodzę – powiedział Neumann.

Tym razem nie skorzystał z windy, nie spieszył się do obejrzenia rybich, bezbarwnych oczek swego szefa. Głównymi schodami dwóch podoficerów SS ciągnęło w dół pokrwawioną dziewczynę. Musiała być kimś znacznym, jeśli przesłuchiwano ją na górze. Normalne przesłuchiwania odbywały się w piwnicy, w gmachu byłego polskiego Ministerstwa Oświecenia i Wyznań Religijnych. Dziewczyna uczepiła się kurczowo poręczy. Jeden z podoficerów zaczął wyłamywać jej ręce. Neumann odwrócił się z niesmakiem.

Stosują swoje ulubione metody – pomyślał z sarkazmem. – Z tej dziewczyny nie wycisną już nic.

Gdyby sprawa dotarła do niego, wiedziałby, jak postąpić. Po pierwsze nie aresztowałby dziewczyny…

Ten obraz nasunął mu myśl o akcji, którą właśnie prowadzi i za chwilę zrelacjonuje standartenfuehrerowi, który, gdyby nie jego rozbiegane ręce, bezustannie obracające jakiś przedmiot, wyglądem przypominałby nieboszczyka.

Dla Neumanna sprawa była prosta. Ustalono, że z kelnerką z restauracji „Klubowa" kontaktuje się niejaki Adam Pruchnal, lat dwadzieścia osiem, notowany w kartotekach polskiej przedwojennej policji jako osobnik karany za działalność komunistyczną. Od tygodnia jest pod nieustanną inwigilacją. Jednocześnie drobiazgowemu badaniu poddawana jest przeszłość ludzi, z którymi się stykał poza pracą.

Ale najważniejsza jest praca tego Pruchnala. Neumann czuje, że inkasent gazowni otrzymuje meldunki w którymś z mieszkań w rejonie swego inkasa. Rejon znajduje się w śródmieściu i obejmuje kilka przyległych ulic. Skromnie licząc, trzy i pół tysiąca mieszkań. Gdyby udało się stwierdzić, w którym z tych mieszkań Pruchnal bywa cztery razy w miesiącu, meldunki napływają bowiem regularnie co tydzień, sprawa byłaby prosta… Luetzke zaproponuje oczywiście zdjęcie tego inkasenta. W zeszłym tygodniu wysunął taką sugestię.