– Strzelaj, Brunner! – krzyknął Kloss. Nagle się pochylił i zanim tamten zdołał się zorientować, celnym uderzeniem wytrącił Brunnerowi pistolet z ręki.
Wszystko, co nastąpiło potem, trwało parę sekund. Potężny cios zwalił Brunnera na podłogę, czterech gestapowców skoczyło na Klossa, ale on miał już broń w ręku. Szybkim ruchem ściągnął zasłonę z okna i cofał się ku drzwiom, trzymając ich na muszce, a oni podchodzili do niego, gotowi na wszystko, nieprzytomni z wściekłości, zdecydowani mordować nawet za cenę własnej śmierci. Kloss ściągnął tłumik i ruszył cyngiel. Strzelił w o kno, potem nad ich głowami, plecami pchnął drzwi strychu i stoczył się po schodach w dół, w ostatniej chwili chwytając za drewnianą poręcz. W obozie wyła już syrena alarmowa. Na dziedzińcu rozległ się krzyk amerykańskich żandarmów, potem tupot ludzi biegnących po kamiennych schodach. Za chwilę będzie tu Karpinsky ze swymi żandarmami, ale Kloss nie miał teraz zamiaru ani rozmawiać z Amerykaninem, ani zostawać w obozie. Wiedział to, co chciał wiedzieć. Spełnił swoje zadanie.
Gdy MP wbiegli na korytarz ostatniego piętra, Kloss ukrył się w ciemnej niszy pod schodami na strychu i stał przytulony do muru. Żandarmi pod wodzą Robertsa i Karpinsky'ego wbiegli na górę. Kloss odczekał chwilę, potem ruszył przed siebie ciemnym korytarzem i w dół, po schodach, których nikt nie pilnował.
Powinni jednak byli obstawić gmach – pomyślał. -Ja bym na wszelki wypadek kazał zamknąć wszystkie wejścia.
Znalazł się na pustym dziedzińcu. Reflektory, zapewne zgodnie z planem alarmu, oświetlały druty i bramy obozu. Gmach komendantury był jednak ciemny; tylko w paru oknach na piętrze paliło się światło. Jak uciec? I to w czasie alarmu? Kloss pilnie obserwował komendanturę; w drzwiach stał żołnierz; ale jedno z ciemnych okien na parterze było otwarte. Kloss obszedł dookoła gmach i nie myśląc, nie mając jeszcze planu, skoczył przez okno do wewnątrz. Najbardziej ryzykowne pomysły przychodziły mu do głowy wtedy, gdy sytuacja wydawała się szczególnie trudna. Wiedział, gdzie są gabinety Robertsa i Karpinsky'ego. Tak jak przypuszczał, drzwi były otwarte. Spieszyli się, pomyślał. Na wieszaku przy drzwiach wisiał amerykański płaszcz oficerski i czapka. Było to to, czego szukał.
Po paru minutach szedł znowu przez dziedziniec. Panował już spokój, tylko po drutach okalających obóz ślizgały się ciągle światła reflektorów. Kloss w amerykańskim płaszczu i czapce, wolnym, spokojnym krokiem podszedł do bramy; przystanął niedaleko wartownika, zapalił papierosa. Potem, nie przyspieszając kroku, minął bramę salutując niedbale wyprężonemu MP Przed nim otwierała się ciemna, pusta przestrzeń. Był wolny. Od Łaby dzieliło go osiemdziesiąt kilometrów.
Tymczasem na strychu czterech gestapowcowi Brunner stali pod ścianą w ostrym świetle latarek elektrycznych. Kapitan Roberts bez czapki i bez płaszcza, z bronią w ręku, zadawał pytania.
– Gadajcie, kto strzelał?
Odpowiedziało mu milczenie. Przestraszeni gestapowcy patrzyli na Amerykanów nic nie rozumiejąc.
– Gdzie jest broń? – krzyczał Roberts.
– Wy przecież wiecie – szepnął wreszcie Wormitz.
– Nie udawać idiotów! – Roberts stracił panowanie nad sobą. – Odpowiadać na pytania! Kto ma broń?
– Broń zabrał pan hauptmann Kloss – rzekł Ohlers, starając się wymawiać to nazwisko z należnym szacunkiem.
Roberts spojrzał na stojącego obok Karpinsky'ego, jakby chciał powiedzieć: „Widzisz, do czego doprowadziłeś!".
– Pan hauptmann Kloss – powtórzył Wormitz – przecież wiecie.
– Gdzie on jest? – krzyknął Roberts.
Gestapowcy naprawdę nic nie rozumieli.
– Wyszedł – odezwał się wreszcie Ohlers. – Dlaczego nas o to pytacie?
Roberts stanął przed Brunnerem.
– A jak ty się nazywasz? – zapytał. – Ciebie nie znam.
Brunner wiedział, że ukrywanie prawdziwego nazwiska nie ma już sensu.
– Sturmbannfuehrer Brunner – zameldował.
– Ach tak! A może gruppenfuehrer Wolf?
– Nie! – krzyknął Brunner. – Nie! Zapytajcie zresztą Klossa.
– Zapytamy go także – powiedział Karpinsky – ale ty najpierw powiesz nam wszystko.
– Ja nie mam nic do powiedzenia – szepnął Brunner. -Wykonywałem rozkazy. Nie zabiłem przecież Klossa.
Teraz Amerykanie nic nie rozumieli. Patrzyli na Brunnera jak na wariata.
10
Pewnego dnia po południu do obozu przyjechał osobiście generał Harris. Roberts i Karpinsky czekali już przed drzwiami komendantury. Harris, niski, muskularny mężczyzna, o twarzy przypominającej buldoga, przywitał się z nimi bez słowa.
– Wszystko przygotowane? – warknął.
– Tak jest – zapewnił go Roberts.
Weszli do dużej sali, w której kiedyś mieściła się jakaś pracownia naukowa. Pod ścianą stała jeszcze tablica, a na środku pokoju postawiono ogromny stół. Lewis przygotował przyjęcie z wprawą knajpiarza z Teksasu. Harris przyjrzał się uważnie trunkom, podniósł nawet jakąś butelkę, nalał nieco płynu do kieliszka, spróbował.
– W porządku – powiedział. – Za chwilę powinni tu być. Siadajcie, panowie – rozkazał. – Sztab naszej armii wyraził zgodę na przyjazd dwóch oficerów z ich misji zza Łaby. Oni twierdzą, że gruppenfuehrer Wolf, którego obiecaliśmy im wydać, znajduje się tutaj, w obozie.
– Nic o tym nie wiem – powiedział Roberts. – Myśmy też szukali Wolfa, ale niestety, bez rezultatu.
Harris patrzył na nich chłodnym wzrokiem.
– Nie jestem z was zadowolony – oświadczył. – Daliście się wykiwać jak niemowlęta.
– Zrobiłem wszystko, żeby znaleźć Wolfa – stwierdził Karpinsky.
Harris machnął ręką.
– Nie o to chodzi – warknął. – To skandal! – krzyknął nagle tracąc spokój – żeby oni rozpoznali człowieka, który jest w naszym obozie! Oni, me my! Mieli tu kogoś? – Napełnił znowu swój kieliszek. – Oczywiście, jeśli mieli lub mają, to wy i tak nie wiecie, bo ten pan nie zgłosi się przecież do was. Po co? Na jego miejscu też bym nie przyszedł. – Zwrócił się do Karpinsky'ego: – Jeśli Wolf jest naprawdę tutaj, panie Karpinsky, wróci pan do Stanów.
– O niczym innym nie marzę – odpowiedział kapitan.
W tej chwili w drzwiach stanął podoficer.
– Przyjechali – zameldował.
Twarz Harrisa zmieniła się nie do poznania, gdy na progu stanęło dwóch oczekiwanych oficerów. Serdeczny, jowialny uśmiech generała miał świadczyć o radości, z jaką spotykał sojuszników.
Radziecki oficer był w stopniu pułkownika, za nim stał Kloss w mundurze polskim z oznakami majora. Karpin-sky i Roberts patrzyli na mego jak na zjawę z tamtego świata.
– To pan! – krzyknął wreszcie Karpinsky. – Ładna historia!
Roberts wybuchnął śmiechem.
– Tę rundę pan wygrał – rzekł. – Nie ma co, daliśmy się nabrać.
– I następną chyba też wygram – odpowiedział Kloss i dodał: – Odwiozłem panu pański płaszcz i czapkę.
Siedzieli przy stole już długo. Generał Harris, który wysłuchał opowieści Karpinsky'ego o Klossie, nie spuszczał wzroku z młodego polskiego oficera.
– Więc pan twierdzi – rzekł, gdy wymienili już wszystkie przewidziane na taką okazję toasty – że w naszym obozie ukrywa się gruppenfuehrer Wolf. My o tym nic nie wiemy.
– Proszę wezwać – powiedział Kloss – czterech SS-
– manów: Wormitza, Ohlersa, Lueboffa i Fahrenwirsta.
Roberts wyszedł z pokoju, a Harris napełnił znowu kieliszek Klossa.
– Wolałbym – powiedział – nie mieć nigdy w panu przeciwnika.
– To z pewnością zależy tylko od pana, panie generale – oświadczył Kloss.
Do pokoju wszedł najpierw MP, za nim czterech gestapowców i znowu dwóch MP.
– Więc który z nich? – zapytał Harns. – Który z nich, pana zdaniem? I jakie ma pan dowody?
– Chwileczkę – powiedział Kloss i podszedł do gestapowców. Patrzyli na niego z nie ukrywaną nienawiścią. -Staniecie w innej kolejności – rozkazał – tak jak wówczas na strychu, kiedy rozwiązałem waszą tajemnicę. Pierwszy Wormitz, drugi Ohlers, trzeci Lueboff, czwarty Fahrenwirst.