Изменить стиль страницы

Jaki udział, jaką cząstkę w nowym sukcesie będzie miał Kloss? Nigdy się nad tym nie zastanawiał. Wiedział, że takich jak on jest więcej. Czuł swoją przydatność po każdej udanej ofensywie, po każdej zatopionej łodzi podwodnej. Wiedział oczywiście, że najważniejsi są ci na froncie, twarz w twarz z wrogiem. Ale wiedział też, że dzięki niemu mogą strzelać celniej.

Wyszedł na oświetlony słońcem plac przed budynkiem komendy garnizonu i zastanawiał się właśnie, co ma ze sobą zrobić. Do biura zbyt późno, zresztą szef wróci dopiero wieczorem. Ponury pokój w hotelu oficerskim też go nie nęcił. Postanowił pójść do kasyna.

– Panie poruczniku – odezwał się ktoś za nim. Odwrócił się. Stał przed nim jeden z żołnierzy, których kazał wypuścić.

– Czego chcecie?

– W imieniu swoim i kolegów – zająknął się żołnierz. – Koledzy bardzo się spieszyli, mają teraz pociąg, ja dopiero za dwie godziny, więc zostałem, żeby panu porucznikowi podziękować.

– Nie pojechaliście z nimi? Wydawało mi się, że pochodzicie z Wiednia.

– Tak, pochodzę – powiedział chłopak – ale od trzydziestego ósmego mieszkam w Gdańsku na Horst Mayerstrasse i wydawało mi się…

– Co wam się wydawało? – zapytał z uśmiechem.

Ale nie potrzebował słuchać odpowiedzi.

W trzydziestym ósmym, kiedy Frau Bildtke, wdowa po radcy gdańskiego senatu, wypowiedziała mu mieszkanie, doszedłszy do wniosku, że pobieranie słonego komornego w gdańskich guldenach od Polaka przynosi jej ujmę, musiał szukać nowego lokum. Trudno było znaleźć. Gdańskie gazety całkiem otwarcie judziły przeciwko Polsce i Polakom. Wreszcie udało mu się znaleźć pokoik na poddaszu w domu starego kolejarza, który mimo szalejącego brunatnego terroru, nie zdjął ze ściany w swoim saloniku wyciętego z gazety portretu Karola Liebknechta. To było właśnie na ulicy Horsta Mayera.

– Cóż wam się wydawało? – powtórzył i poczuł kropelki zimnego potu spływające wzdłuż kręgosłupa. Czyżby prowokacja? Wiedzą już o nim? Może dlatego von Ossetzky tak nagle wyjechał?

– Bardzo przepraszam, to chyba pomyłka – powiedział żołnierz. Miał miłą, piegowatą, inteligentną twarz. – Po prostu wydawało mi się, że pana porucznika już gdzieś widziałem. Ale to niemożliwe! Tamten był przecież Polakiem!

– Jaki tamten, mówcie wyraźnie! – uśmiechnął się do żołnierza i poczuł, że zniknęło napięcie. Chłopak najwyraźniej widywał go z daleka, bez trudu da się przekonać, że oberleutnant Hans Kloss nie ma nic wspólnego z jakimś Polakiem, na którego facjatce późno w noc paliło się światło.

Pozwolił chłopakowi opowiedzieć o tym Polaku, tak „niezwykle podobnym do pana porucznika", wzruszył go ten obraz młodego studenta, który za wszelką cenę, nawet za cenę poniżeń, chciał od niemieckich profesorów nauczyć się budowy okrętów.

– Rzeczywiście takie zadziwiające podobieństwo? -zapytał, a gdy tamten skinął głową, dodał: – To złudzenie. Gdybyśmy stanęli obok siebie, dostrzegłby pan masę różnic. – Powiedział właśnie tak: „pan", zamiast użyć regulaminowej formy „wy". Chwila słabości wywołana wspomnieniem tego chłopca, który widział go pochylonego do późnej nocy nad niemieckimi skryptami i książkami. Na szczęście żołnierz nawet tego nie zauważył.

– A wie pan porucznik – powiedział już na odchodnym – tego kolejarza, który wynajmował pokój Polakowi, zaraz potem zabrali. Więcej nie wrócił.

– Kto zabrał? – nie zrozumiał Kloss.

– We wrześniu trzydziestego dziewiątego, po powrocie Gdańska do Rzeszy. Gestapo.

– Widocznie zasłużył – powiedział zimno Kloss. Bez uśmiechu odsalutował żołnierzowi i spiesznie przeciął jasny plac.

Przez całą drogę do kasyna nie opuszczało go wspomnienie chudego staruszka w drucianych okularach, nieustannie poruszającego ustami. Stary kolejarz zwykł był bowiem żuć tytoń.

4

Adam Pruchnal doszedł do wniosku, że nadeszła pora obiadu. Minął jasno oświetlony plac przed budynkiem komendy garnizonu. Nie lubił tędy chodzić, bo zawsze kręciło się tu pełno Niemców, dzisiaj także, na środku placu jakiś piegowaty żołnierz tłumaczył coś wysokiemu oberleutnantowi, a grupa żandarmów ładowała się właśnie do ciężarówki. Ale magistracka czapka i prawdziwy Ausweiss gwarantowały bezpieczeństwo, przynajmniej względne bezpieczeństwo.

Jadłodajnia, do której kierował się Pruchnal, nie wiadomo dlaczego nosiła miano „Klubowej". Klientami jej nie byli bowiem członkowie ekskluzywnych klubów, chociaż menu, wypisane kredą na czarnej tablicy u wejścia, oferowało klientom zestaw obfity, nieco tylko monotonny. Pyzy, placki ziemniaczane, kotlety z ziemniaków, kartoflanka, kopytka. Na osłodę na samym końcu listy figurował kapuśniak. Ale Adam nie czytał jadłospisu, zresztą nie potrzeba zjedzenia porcji pyzów go tu przygnała. Chociaż pyzy postanowił jednak zjeść. Dopiero płacąc rachunek pannie Stasi, wsunął jej wraz z pieniędzmi maleńką karteczkę, wyjętą zręcznie zza otoka magistrackiej czapki. Nie musiał jej mówić, co ma zrobić z tą karteczką, ponieważ Stanisława Zarębska, pseudo „Zięba", znała dokładnie adres, pod który od kilku miesięcy dostarcza zapisane cyferkami kartki. Nie narzucając nawet płaszcza na kelnerski fartuszek, wybiegła na ulicę, przemknęła się za nadjeżdżającym, oblepionym ludźmi tramwajem do kamienicy przy Polnej 26. Od jadłodajni „Klubowej" trzysta metrów najwyżej. Szyld zawieszony po prawej stronie bramy głosił, że krawiec damski, Marian Skowronek, przyjmuje reperacje i nicowanie odzieży, ale gotów jest także szyć na zamówienie, jeśli klient dostarczy materiał.

Dziewczyna nie musiała czytać tego szyldu, aby wiedzieć, że z bramy należy skręcić w prawo i do drzwi na parterze zadzwonić trzy razy – dwa razy krótko i raz długo. Otworzył jej po chwili, zapytała go, czy kostium został skrócony i uzyskała odpowiedź, jakiej oczekiwała, że będzie gotowy za tydzień. Wetknęła kartkę w dłoń krawca, przez chwilę spotkała się z nim wzrokiem, wydał jej się czymś przerażony…

Musiało mi się przywidzieć – tłumaczyła sobie biegnąc w stronę restauracji.-Przecież, gdyby się czegoś bał, gdyby groziło jakieś niebezpieczeństwo, zniknąłby wymalowany kredą napis K+M+B, tymczasem symbol trzech króli tkwił ciągle na drzwiach pracowni Mariana Skowronka. Biegła spiesznie, właściciel „Klubowej", pan Warchoł, nie powinien w ogóle zauważyć jej nieobecności.

Gdyby, zgodnie z zasadami konspiracji, które poznawała ubiegłej zimy w tajnej szkole podoficerskiej, obejrzała się choć raz, dostrzegłaby bez trudu dwóch ludzi podążających za nią krok w krok.

5

W dwie godziny później hauptsturmfuehrer Neumann pogwizdując szedł korytarzem gmachu gestapo w alei Szucha. W windzie przyjrzał się sobie z zadowoleniem w wielkim lustrze, niecierpliwił się, że winda zjeżdża zbyt wolno, chciał jak najszybciej znaleźć się w gabinecie standartenfuehrera Luetzke.

Standartenfuehrer nie okazał radości, jego blada twarz z podkrążonymi oczyma nie wyrażała, jak zwykle, niczego. Spokojnie wysłuchał relacji Neumanna o zidentyfikowaniu łączniczki, dostarczającej zaszyfrowane meldunki do pracowni krawieckiej Mariana Skowronka, przez cały czas rozmowy bawił się automatycznym ołówkiem.

– Co pan proponuje? – zapytał, gdy Neumann wreszcie skończył.

– Szukać następnego ogniwa.

– Ile może być jeszcze tych ogniw? – Grafit wyciśnięty ze złotego ołówka standartenfuehrera upadł na gładką powierzchnię biurka i powoli toczył się w stronę zaciśniętej w pięść dłoni Neumanna. Podał szefowi czarny sztyfcik, ten nawet nie podziękował, patrząc na podwładnego bezbarwnym spojrzeniem ryby.

– Trudno powiedzieć – zaczął ostrożnie. -W zeszłym roku w Berlinie udało mi się rozbić dużą siatkę komunistyczną. Niestety, szef siatki umknął nam, popełniając samobójstwo, ale od łącznika, którego przypadkiem chwyciliśmy, do zastępcy szefa siatki było ni mniej ni wiece), tylko dwanaście ogniw. Przyzna pan, panie standartenfuehrer, że to była spora robótka…