Изменить стиль страницы

– Chodź no tu, Szołemie. Pokaż, jak udajesz mełameda Garmizę. Pokaż, jak on czyta Torę.

– Jak go parodiuję? W jaki sposób?

Szołem długo nie zwlekał. Zakołysał się na jednej nodze. Wykrzywił twarz tak, jak to robił Garmizo, wystawił zęby, wyciągnął szyję, podniósł do góry nos, opuścił go w dół i zaczął w straszliwy i zarazem osobliwy sposób intonować: „Zobacz, postawiłem dziś przed tobą życie”.

Nigdy jeszcze w swoim życiu nie widział Szołem ojca tak roześmianego. Nachum nie mógł po prostu się powstrzymać. A gdy już wyśmiał się do końca, wykaszlał do reszty i otarł oczy, odezwał się do dzieci tymi słowy:

– Widzicie, co takie wakacje mogą narobić? Pałętacie się po próżnicy. Licho wie, co wam strzeliło do głowy parodiować mełameda Garmizę czytającego Torą. – W tym miejscu tato nie wytrzymał i ukrył swoją roześmianą twarz w chustce. – Jak Bóg da, to natychmiast po Święcie Kuczek zaczynacie chodzić do chederu. Koniec z wakacjami!

Skoro koniec z wakacjami, to tym bardziej trzeba użyć żywota!

I chłopaki zaczęli korzystać ze swojej wolności na sto dwa. Zawierali znajomości z wieloma kolegami. Nie przebierali. Z każdym się zaprzyjaźnili. Hulali tak jak poborowi przed wcieleniem do wojska. Chłopcy z Woronki pokazali tym z Perejasławia, że chociaż są z małego miasteczka, to znają sprawy, o których chłopcy perejasławscy nie mają zielonego pojęcia. Nie wiedzą na przykład, że do każdego imienia można dopasować odpowiedni rym. Oto próbka. Motek – kmiotek, kapotek, płotek, kotek, młotek itd. Janek – ganek, wianek, dzbanek, straganek…

I o mowie „taszrak” chłopcy z wielkiego miasta nie mają pojęcia. Każde słowo wymawia się na wspak. Na przykład: „Szam ęgif – masz figę”. Z zamkniętymi oczyma potrafił Szołem przez bitą godzinę mówić na wspak. To przecież prawdziwa rozkosz. Człowiek może nagadać drugiemu, co tylko zechce, a ten ani be, ani me. A cóż to za chłopcy, ci z Perejasławia, skoro pozwalają przejść swobodnie popu i nie powiedzą mu żadnego słowa? Chłopcy z Woronki z całą pewnością tak nie postąpią. Nie są tak głupi. Oni nie przepuszczają tak sobie popa. Wszyscy chłopcy jak jeden mąż ustawią się za popem i zaśpiewają na głos żartobliwą i szyderczą piosenkę.

Chłopcy z Perejasławia twierdzą, że w ich mieście nie wolno tego robić. Można za to oberwać, i to niewąsko. No i nowina – bać się popa. Niedobrze, jak pop przechodzi ci drogę. Co do tego zgoda. Ale bać się? Perejasław jest doprawdy wielkim i pięknym miastem. Co do tego nie ma dwóch zdań. Jednak w Woronce podczas wakacji było weselej.

Tak sobie myśleli chłopcy z Woronki i mimo wszystko pragnęli, aby dni wakacyjne w Perejasławiu ciągnęły się w nieskończoność.

28. MEŁAMEDZI I NAUCZYCIELE

Mełamed reb Aron. Cała plejada mełamedów. Uczniowie chederu grają w karty

Wakacje jeszcze nie minęły, święta były jeszcze przed nami, a Nachum Rabinowicz prowadził już pertraktacje w sprawie zaangażowania mełameda dla swoich dzieci.

Było kilku mełamedów. Wspomniany już Garmizo, który tak pięknie czytał Torą.

Następnie reb Aron Chodorower, bardzo dobry mełamed, ale dziwny jakiś.

„Przesadysta”. Lubi opowiadać bajki, opowieści przesadnie udziwnione, osadzone w dawnych czasach. Opowiadał na przykład o swoim dziadku, chłopie na schwał, prawdziwym siłaczu, który nie bał się nikogo.

Pewnego razu w noc zimową dziadek reb Arona jechał drogą koło lasu. Nagle z gęstwiny wypadła sfora wilków, dwanaście sztuk. Wilki rzuciły się na sanie dziadka. A dziadek jak nie zeskoczy z sań i dawaj na wilki. Złapał je za łby i wpakowawszy rękę w ich paszcze przenicował zwierzaki na wewnętrzną stronę.

I jeszcze jedna opowieść o dziadku. Pewnego razu całe miasto uchronił przed nieszczęściem. Którejś niedzieli zebrali się goje na targowisku i po pijanemu zaczęli bić Żydów. Wtedy dziadek reb Arona, który akurat modlił się w najlepsze, nie namyślał się długo, zrzucił z siebie tefilin oraz tałes i dopadłszy gojów wybrał spośród nich największego wzrostem Iwana Poperyłę. Schwyciwszy go za nogi zaczął nim walić tłum po łbach. Goje padali jak muchy. Rozłożył wszystkich, wypuścił Iwana i tak mu powiedział: – Teraz możesz iść do domu, a ja sobie pójdę dokończyć modlitwę.

Dziadek ten był nie tylko siłaczem. Był poza tym osobą tak roztargnioną, że strach brał. – Gdy wpadł w zadumę – tak opowiadał reb Aron Chodorower – lęk ogarniał wszystkich. Pewnego razu zamyślony krążył po pokoju. Krążył, krążył i krążył. Spojrzał – i już jest na stole!

Taki to był mełamed reb Aron Chodorower. Po nim następowała cała masa innych mełamedów, jak reb Jehoszua, Meir Hersz, Jakir Symche, mełamed Kajdanowski i Gruby Mendel. Każdy jednak miał jakiś feler: Jeśli umiał nauczać, to nie był mistrzem w Tanachu. Jeśli był mistrzem w Tanachu, to nie umiał uczyć. Ze wszystkich najlepszy byłby gruby Mendel, gdyby nie miał poważnej wady – bił. Dzieci na dźwięk jego imienia drżą ze strachu. Proszę sobie wyobrazić, że mełamed Mokisz też bit, ale robił to z umiarem i sensem. Gruby Mendel mógł zabić na śmierć. Ale za to wspaniale uczył. Jednego z tych dwóch obiecał Nachum Rabinowicz, jeśli Bóg da, zaangażować. A więc mełameda miały już dzieci z głowy. Teraz pozostała sprawa nauki pisania. Kto będzie ich tego uczył? Co się tyczy pisania w jidisz, to tego nauczyły się już w Woronce u reb Zurechła. Co jednak zrobić z rosyjskim? W tej sprawie to nawet serdeczny przyjaciel Arnold z Pidworków, o którym mówiliśmy już poprzednio, poradził posłać dzieci, i to niezwłocznie, do jewrejskoj ucziliszczy. Nie będzie to zbyt dużo kosztowało, a wypadnie dobrze. Usłyszawszy to, babcia Minda zaklęła się na wszystkie świętości, że póki ona żyje, jej wnukowie pozostaną Żydami. I nic nie pomogło. Żadne błagania i żadne modlitwy. Zaczęto więc wałkować sprawę nauczycieli.

Noach Bocian to dobry nauczyciel, szkopuł jednak w tym, że jest zięciem bałaguły. Pisarz Ice zaś układa wprawdzie listy, ma złotą rączkę, ale z językiem u niego nietęgo. Pisarz Abraham, brat Icy, ma rączkę nie najlepszą, a z językiem u niego także krucho. Co robić? Pozostał więc Monisz. Ma wszystkie zalety. Zna świetnie Tanach, gramatykę ma w jednym palcu. Gemara nie jest mu obca i po rosyjsku pisze tak, że mucha nie siada. Prawda, nie wie, co pisze. Dzieci są jeszcze zbyt małe, aby znać się na gramatyce. Niech przedtem nauczą się gramatyki hebrajskiej. To jest ważniejsze. A że rebe Monisz bije, to nic. Będą pilnie się uczyły, to nie będzie bił.

Czyż może być, żeby rebe bił za nic? Fakt, że dzieci przekonały się o tym na własnej skórze.

Monisz nie lubił, wzorem innych mełamedów, bić ręką lub wysiec rózgami. Na grubym palcu prawej ręki miał kostkę. Gdy uderzył cię tą kostką w bok albo w plecy lub w skroń, mogłeś, bracie, zobaczyć swego pradziadka na tamtym świecie. Taka to była kostka! Szołem starał się, jak tylko mógł, aby się z nią nie zapoznać. I może by mu się udało. Należał bowiem do tych, którzy w czwartek byli solidnie przygotowani z Gemary, albo też świetnie udawali, że są przygotowani. O Tanachu już nawet nie wspominam. Z pisaniem szło mu również niezgorzej. Gdy jednak łobuzował, nie było już wyjścia. Wtedy poczuł smak kostki. Czuje ten smak po dziś dzień. Ale nie z tego powodu Nachum Rabinowicz był niezadowolony z mełameda. Chodziło o to, że w krótkim czasie okazało się, iż Monisz nie ma zielonego pojęcia o dykduku. Gdy zapytywano go: – Reb Monisz, dlaczego pan nie przerabia z dziećmi dykduku? – ten odpowiadał: – Co mi tam dykduk – szmikduk! – Na domiar wszystkiego jeszcze śmiał się. Tego już Nachum nie mógł znieść. Na następny okres szkolny już go nie zaangażował. Posłał dzieci do innego mełameda.

Ten z kolei był znawcą gramatyki pełną gębą. Znał reguły na pamięć. Miał jednak inną wadę. Lubił udzielać się w gminie. Codziennie był czymś zajęty. A to wesele, a to uroczystość obrzezania, a jeśli ani to, ani tamto, to bar miewa, rozwód, jakiś arbitraż lub też pośredniczenie przy polubownym załatwieniu sporu. Ale to jest już do wytrzymania. Dla jednych wada, dla drugich zaleta. Dla dzieci był wprost aniołem, a jego cheder wydawał się rajem. Można tu było uprawiać każdą grę. Nawet w karty. I to nie woronkowskimi kartami. Tfu! Prawdziwymi kartami. A grać, to grali w różne gry. Na przykład w „starszy atut”. Jest to gra uprawiana przez aresztantów. Karty też były aresztanckie. Brudne, tłuste i jakby opuchłe. Ale nie zważali na to i ofiarą kart padały wszystkie śniadania i wszystkie z trudem uzbierane grosze. Całą forsę wygrywali starsi chłopcy. Tacy jak Zioma Korecki, ładny młodzieniec, o którym już wcześniej mówiliśmy. On to nauczył swoich kolegów wielu „dobrych” rzeczy. Jego nauka opierała się na trzech zasadach: nie słuchać rodziców, nienawidzić rebego, nie bać się Boga.