Изменить стиль страницы

Veron przesunął w holo powiększenie linii brzegowej. Jezioro posiadało kształt łzy, długie na ponad trzydzieści kilometrów; ze zwężenia wypływała rzeka, przelewając się szeroką kataraktą kilkadziesiąt metrów w dół kamienistego kanionu. Przeciwległy, południowy kraniec jeziora podchodził pod wysokie klify przy gęsto zalesionych wzgórzach.

Na wschodnim brzegu Zamoyski szukał polany o dobrze zapamiętanym kształcie klepsydry. Wrak waha-

dłowca powinien znajdować się tuż za jej przewężeniem. Oczywiście puszcza mogła była przez ten czas pochłonąć polanę.

Przeszukiwał wzrokiem gęstą zieleń. Gdzieś tutaj, w dwóch trzecich drogi od rzeki do klifów -

– Jest! Siadamy.

Dostrzegł statecznik wystający ponad zbitą zieleń. „Ka-tostrofa" zawisła nad nim, obracając się powoli wokół pionowej osi, korony drzew dygotały od naporu wzbudzanego wichru, podnosiły się tumany zerwanych z gałęzi liści.

Zamoyski szarpnął „Katastrofę" wzwyż.

– Tu najbliżej – Veron wskazał kamienisty stok, schodzący do strumienia, siedemdziesiąt metrów od wraku.

– Okay, wceluj. Oddaję.

– Przejąłem.

Wylądowali tak miękko, jak żaden człowiek nie mógłby ich posadzić bez dużej dozy szczęścia. Ledwo „Katastrofa" dotknęła ziemi, puściły sieci zabezpieczające fotele, a same fotele opadły na podłogę.

Zamoyski pierwszy ruszył do wyjścia. Tu, w prowadzącym na zewnątrz korytarzu, utworzyła się tymczasem przezroczysta śluza: przez jej podwójne ściany widzieli szarą skałę, łachy ciemnego piasku, perlącą się w kamienistym łożysku wodę. Ciążenie, jak wiedział Adam, wynosiło 0.86 g – spośród tych, których doświadczył swoją manifestacją biologiczną od czasu opuszczenia afrykańskiego Saka, było najbliższe ziemskiemu.

– Też mam wyjść? – zaskrzeczał Smaug, podfrunąwszy za Angeliką.

Po opuszczeniu statku i rozprzestrzenieniu się po okolicy ponowne skupienie się w „Katastrofie" zabierze mu sporo czasu. Oczywiście mogli wystartować pozostawiając część nanopola za sobą. Albo też w ogóle nie wypuszczać

go poza śluzę – wówczas wszelako, w razie naprawdę nagłego niebezpieczeństwa, Smaug nie byłby w stanie przyjść im z pomocą wystarczająco szybko. Wybrali wyjście pośrednie.

– W skupieniu – zdecydowała Angeliką. – W sferze – ilu? pięciu metrów?

– Ośmiu – mruknął Zamoyski.

– Osiem metrrrów – skinął obiema głowami dwukruk. Zeszli na powierzchnię Narwy.

– Au! Cholera jasna!

– Co jest?

– Skaleczyłam się.

Angeliką podskakiwała na jednej nodze. Piętę drugiej przecinała czerwona pręga, szybko nabiegająca krwią.

– A pewnie jeszcze jakieś tutejsze zarazy… – mamrotała, rozeźlona.

– Tym bym się nie przejmował, na pewno niekompatybilne. Smaug, daj jej jakąś osłonę.

– Się rrrobi – zaskrzeczało ptaszysko.

Nie zobaczył Adam żadnych magicznych butów, mate-rializujących się nagle na stopach Angeliki, niemniej odtąd już nie zwracała większej uwagi, po czym stąpa, brud nie osadzał się na jej skórze, a i rana przestała krwawić.

Dwukruk wskazywał im drogę. Drzewa posiadały rozmiary stuletnich sekwoi i szli między nimi jak między filarami cienistej bazyliki. Pachniało gorącym chlebem. Zamoyski, zanurzywszy się w półmrok puszczy, wciągnął do płuc kilka głębszych oddechów – i pożałował, bo od razu Księżyc zaświecił mu w oczy i zamajaczyły pod powiekami ruiny rzymskiej willi.

Żadnego więcej rozkojarzenia! Żadnych wspomnień! Patrz przed siebie, patrz pod nogi; umysł jak struna, umysł jak promień lasera.

Prześlizgiwał się po powierzchni wrażeń.

To światło – liście były duże, o cienkiej, prawie przezroczystej tkance, i strumienie słońca (terminator nie dotrze do tego miejsca jeszcze przez dwie-trzy godziny) płynęły przez nie niczym przez filtry reflektorów, folię iluminacyj-ną; chodziło się w zieleni jak w rozpylonym z niebios gazie fluorescencyjnym.

Światło oraz szmery – kora drzew, ceglastoczerwona i porośnięta fioletowymi brodawkami, wokół których wirowały owady tak drobne, że dostrzegalne jedynie w roju, ta kora bezustannie trzeszczała, rozprężała się i sprężała w powolnych, lecz potężnych, bo sięgających do samych konarów, skurczach włókien: trszk, trszk, trrrrrszk! Drzewo za drzewem, w niezgranym rytmie. Nie pamiętał, jak Juice tłumaczyła morfologię owych roślin – czy one w ten sposób oddychają? Wrażenie jednak było takie, jakby puszcza bez przerwy szeptała sobie za twoimi plecami ciemne sekrety, a może plany zdradzieckiego na ciebie ataku.

Kiedy więc zza pobliskiego pnia wyłonił się kwadratowy łeb zwierzęcia, oboje, Adam i Angelika, drgnęli nerwowo, prawie odskakując na jego widok. Smaug jednak był na miejscu: gdy drapieżnik (bo był to jakiś rodzaj drapieżnika, absurdalne w ich oczach skrzyżowanie kangura z dzikiem i jeżozwierzem) wyszedł na otwartą przestrzeń i, wciągnąwszy w wielkie nozdrza powietrze skażone wonią ludzi, ruszył ku nim szybkim truchtem – momentalnie otoczyła go sieć jaskrawych wyładowań. Rozległ się wysoki kwik, zwierzę podskoczyło prawie na dwa metry. Spadło na ziemię już martwe.

Dwukruk przysiadł na truchle. Lewym dziobem jął szarpać z zaciekawieniem brązowe futro. Prawa głowa była zdegustowana.

– Durrrna poczwarrra!

Angelika zachichotała i Zamoyski zaśmiał się również, rozładowując napięcie.

Wrak wahadłowca zaskoczył ich oboje: nagle wyszli na małą przesiekę i oto po lewej wznosił się nad nimi obły dziób pojazdu, wciąż biały.

Dla Zamoyskiego zaskoczenie było podwójne.

– To nie nasz – sapnął. – Nasz się spalił.

– Nie wasz?

– To ten drugi, Mitchella i Finch.

– Nie rozumiem.

– Musieli potem przylecieć tu po nas. Myśleliśmy, że też się rozbili, nie było łączności. Bo nas zniosło, nie tu mieliśmy lądować.

– A gdzie?

– Przy mieście. Zrobiliśmy z orbity pełną topografię i to miasto to był jedyny ślad cywilizacji na powierzchni, więc… Czekaj, wrak naszego powinien się znajdować gdzieś – gdzieś tam.

Zamoyski odwrócił się od wahadłowca.

= Dałbyś jakąś mapkę, co?

= Służę.

//Przyglądał się izometrycznemu rzutowi terenu, skonstruowanemu na podstawie zapamiętanych przez wszczep-kę krajobrazów. Skoro sami znajdowali się tutaj, a jezioro zaczynało się tu…

Zapatrzony w OVR-ową projekcję, Adam ruszył przed siebie, nawet nie oglądając się na Angelikę. Przeskoczył korzenie kolejnego drzewa, obszedł czarną paproć (czy to naprawdę są paprocie?) – i oto były: szczątki wahadłowca, którym przylecieli tu Zamoyski, Washington, Juice i Mountclaver.

Pojazd wrył się dziobem na kilka metrów w miękką glebę Narwy, przechylony na prawą burtę, wciął w ziemię także poziomy statecznik. Obrastały go ze wszystkich stron drzewa, wcale nie mniejsze od sąsiednich; w wypalonej skorupie pieniło się zielsko.

Adam obchodził wrak powoli, wypatrując śladów wizyty Moetle'a. Ale wrak wyglądał na nietknięty ludzką ręką od lat: wszystkie otwory w jego burtach – zarośnięte; w cieniu lewego skrzydła – gniazdo jakichś wężowych robali, wokół którego Smaug musiał postawić elektryczną ścianę, bo wyroiły się gęsto na sam widok Zamoyskiego…

Szedł dalej, do dysz. Wzniesione pod kątem, celowały w przesłonięte zbitą zielenią niebo, nie mógł zajrzeć. Może gdyby na czymś stanąć… Zauważył obok wielki głaz, wypluty z ziemi odłam białej skały, pocięty czarnymi i czerwonymi żyłami.

I od razu skojarzenia strzeliły salwą: głaz – Juice – kłótnia – pochować Washingtona – krzyż czy napis na skale?

Cofnął się szybko, czując drażniące nozdrza zapachy nocnej willi. Już miał się odwrócić, gdy w cieniu za głazem dostrzegł przywołany we wspomnieniu kształt.

– Światła! – zawołał na Smauga.

Powietrze roziskrzyło się nad nim, mlecznobiały blask oblał dokolną puszczę.

– Dziękuję – mruknął, kucając przed krzyżem. Dwie bardzo gładko przycięte deski, ta grubsza wbita

głęboko i podparta jeszcze kamieniami, ta węższa, pozioma – z wypalonymi wzdłuż wielkimi literami.

Zamoyski przesunął po nich palcami, ścierając brud i osad (zapewne tutejszy mech).