Изменить стиль страницы

Rozpiął koszulę, przyjrzał się cięciu. Nie wyglądało to najlepiej, ostrze zahaczyło chyba o którąś arterię.

Odwrócił wzrok. Nie ma żadnej rany! Jestem zdrowy! Jestem całkowicie zdrowy i wypoczęty!

Wstał i podniósł katanę. Oczywiście bardzo dobrze leżała w dłoni.

Machnął raz, drugi.

– Teraz – powiedział na głos – rozetnę noc i przejdę do Ogrodów Cesarskich.

Ciął. Nic. Wściekły, cisnął katanę w staw. Chlupnęło.

– Autysta, szlag by to, na co mi przyszło na stare lata…

Obejrzał się na ruiny.

Mimo wszystko wyglądały niezwykle malowniczo, nawet po powtórnej dewastacji. Był niezaprzeczalny urok w linii ich cienia, łagodne piękno w kompozycji masywu…

– I co teraz? Durenne nie uczył takich podwójnych nelsonów.

Zresztą diabli wiedzą. Pamięć i tak w gruzach. Wot: kamień na kamieniu, obalone filary.

Zasnąć może? Jeśli zasnę tutaj… jest szansa, że obudzę się piętro wyżej.

Albo jeszcze lepiej: zapomnieć o sobie. Skoro brak śniącego – któż dojrzy tę spadającą gwiazdę? kto doceni zapach nocy? kto usłyszy szum wody?

Woda szumiała, spływając z czarnego cielska potwora, za plecami Adama podnoszącego się z głębin stawu.

Zamoyski odwrócił się i szczęka mu opadła.

Bydlę było pięć razy większe od Smauga. Gdy rozwarło paszczę (co uczyniło zaraz z efektownym rykiem), mógł policzyć jego zębiska, każde większe od piki.

Co to ma być? Czy ja jestem samobójca? Gnębi mnie jakaś podświadoma mania suicydalna…?

Freudosaurus natomiast nie kontemplował psychologicznych zależności, jeno strząsnął z siebie resztę wody i skoczył na Adama.

Monstrum było zaiste przerażające, zwłaszcza w ruchu, zwłaszcza gdy pędzi prosto na ciebie; scenografia rodem z gotyckiego horroru też robiła swoje. Nic dziwnego, że w Zamoyskim wezbrał strach, i to ów ciężki, związany zimną flegmą strach, który krępuje członki i niewoli umysł.

Zabije mnie! – pomyślał Adam. I zrozumiał, że wobec tego potwór istotnie zgładzi go niechybnie.

Ułamek sekundy zanim spadło na niego gigantyczne cielsko zwierza, wyprzedzane wirem ognia i falą gorącego

powietrza, zdążył wszakże w duchu krzyknąć: Jestem nieśmiertelny!

I uwierzył w to. W ryku bestii, huraganie płomieni, w tornadzie piachu – zdołał wzbudzić w sobie jasne i proste przekonanie o własnej nieśmiertelności. Był nieśmiertelny.

Żadne zatem freudosaury, choćby nie wiadomo jak potężne, nie były w stanie wyrządzić mu krzywdy. Cios potwora odrzucił go o kilkadziesiąt metrów. Zamoyski stęknął uderzywszy o ziemię, lecz zaraz wstał, otrzepał się, wyprostował.

Nie było więc również powodów do przerażenia.

– Kici-kici! – zawołał na smoka. – Kici-kici!

Bydlę przypadło do ziemi, wyciągnęło przed siebie łapy, ziewnęło, przeciągnęło się…

– Kici, kici, dobry kotek.

Smok machnął ogonem (burząc do reszty rzymską willę), po czym zamknął ślepia – zasnął.

Bardzo ładnie, westchnął w duchu Zamoyski, tylko że wciąż nie wiem, jak wydostać się z tego majaku katatonika.

– Cesarz! – krzyknął. – Cesarz! Nic.

Widocznie na jawie – tam, na zewnątrz; a raczej: w innej warstwie wnętrza; cholera, pogubiłem się w samym sobie – tam widocznie nie krzyczy.

Wrócił nad staw.

Po efektownym wynurzeniu się potwora przesunęły się nieco brzegi zbiornika, staw rozlał się błotniśrie pod same wierzby i Zamoyski musiał brodzić w tej nieustanej jeszcze zawiesinie mułu i glonów. Dotarłszy do granicy czystej wody, zatrzymał się i poczekał, aż jej powierzchnia z powrotem się wygładzi, co zabrało dłuższą chwilę.

Teraz mógł zajrzeć sobie w oczy, spojrzeć w twarz, poszukać w rysach oznak zdrady.

Był to oczywiście odruch irracjonalny, gusło i zgoła czar. Jeśli jednak weń uwierzy…

– Kim jesteś? – spytał ostro. – Czego chcesz ode mnie?

Nic z tego nie będzie. Obraz w wodzie posłusznie odbijał wszystkie grymasy Zamoyskiego i zamierał w bezruchu, gdy nieruchomiał Zamoyski; nigdy sam z siebie. Nic z tego nie będzie.

Zapatrzył się jednak Adam w swe oblicze prawie hipno-tycznie. Zarost kryl większą część twarzy, nie dało się odgadnąć linii warg, kształtu podbródka. Zmrużone oczy, zmarszczone brwi. Odbicie falowało w plamie księżycowego blasku, podług rytmu przepływu zmarszczek – raz bardziej ponure i groźne, raz bardziej rozluźnione. Gniew – spokój – gniew – spokój – gniew:

– Giń! Giń! Przepadnij, ty i Narwa! Nie ma jej, nie ma jej, nie ma jej!

Nie było to bardzo głośne, dźwięk szedł od wody, jakby istotnie z ust odbicia, od początku wytłumiony. Adam nie miał jednak wątpliwości, iż Zamoyski/staw wywrzaskuje to wszystko z nagą, zwierzęcą wściekłością, głośniej już nie jest w stanie.

– Kim jesteś?

Na co Zamoyski ze stawu:

– Przecież wiesz. Suzeren! Suzeren! Suzeren! Ścieram cię na pył! Giń! Giń! Giń-giń-giń-gińgińgiń…!

Otóż mimo wszystko czaiło się w tym spore niebezpieczeństwo: mantra zaczynała przenikać do podświadomości Zamoyskiego i na powrót poczuł się on zagrożony, strach schwycił go za kostki nóg i zaciskał teraz na nich zimne palce.

Sam siebie nienawidzę! No jakże! Zniszczy mnie przecież…!

Czym prędzej zmącił wodę. Odbicie zniknęlo, głos umilkł.

Zamoyski wyszedł z powrotem na brzeg.

Suzeren, pająk przepięć międzyinkluzyjnych, spontanicznych Transów, hipotetyczna świadomość Bloku, ho-meostat wszechplateau, życie meta-fizyczne. Słowińczyk, rzecz jasna – więc już generacje do przodu – i z każdym planckiem coraz dalej. Ojciec Spływów – a może: Spływy to on? Co dokładnie mówiłu Słowiński?

Zawsze najtrudniej przypomnieć sobie treść dosłowną; pamięta się głównie znaczenia. Ale znaczenia już moje własne, nie interlokutora. I ten Suzeren, tu, w stawie – też jest mój. Mój, mój, mój.

Skąd on się w ogóle bierze w moim Pałacu Pamięci? Chyba przez Plateau, z tych Spływów. Bo czy można rozpoznać Spływ, który w całości mieści się na jednym Polu i jest na tyle subtelny, by nie zmienić bilansu energii/informacji – czy nawet Cesarz potrafi go wówczas spostrzec? A razem z plikiem podstawowym zmanipulować można przecież także kopie, indeksy pomocnicze, sumy kontrolne – dla Suzerena to żadna różnica. Wszystko to jest jego krew, jego impulsy nerwowe.

Idźmy dalej. To zdarza się każdorazowo po moim wejściu na Plateau – tamten atak Patricków Gheorgów, teraz Azjata i freudosaurus. (Nieodmiennie wykorzystuje przy tym manifestacje z moich najświeższych skojarzeń. Ba, nawet swoje imię mógł mi wykrzyczeć, dopiero gdy usłyszałem je od Słowińskienu!) W grę nie wchodzi jednak fałszowanie archiwizacji, bo przecież nie wdrukowywano mnie tymczasem w nowe pustaki. Coś innego zatem. Co? Czy w ramach protokołu przesyłu danych Plateau-mózg-Plateau dopuszczalne są manipulacje na tak głębokim poziomie frenu? Cóż takiego mógł był jednak zmienić tu Suzeren, że nie jestem w stanie wydostać się z własnego Pałacu Pamięci? Przecież teoretycznie wystarczyłoby mi otworzyć oczy.

A może istotnie mam je otwarte – tam, pod platanem, w Ogrodach Cesarskich?

Należy przebić się do warstwy zawiadującej motoryką. Ciało. Mięśnie. Wyobrazić je sobie.

Otwieram oczy. Otwieram oczy. (W tym celu tu, nad stawem, wpierw je zamknął). Unoszę powieki. No już! Twarz jest moja! Moje mięśnie mimiczne! Czuję je! Do góry! Tak! (Uwierzył). Tak, tak!

I rzeczywiście, uniósł je.

Z wrażenia aż usiadł. Głęboki fotel przyjął go z cichym westchnieniem czarnej skóry.

Ktoś zajrzał przez wpółtwarte drzwi i zaraz do biblioteki weszli: Patrick Gheorg, Judas, Angelika i Moetle oraz jeszcze dwie osoby, nieznani Zamoyskiemu mężczyzna i kobieta.

Adam próbował znaleźć jakiś adekwatny sposób zachowania, lecz pomieszanie stylów, estetyk i nawet logik – było zbyt duże. W pierwszym odruchu, podobnie jak w altanie Słowińskienu, chciał założyć nogę na nogę, ale zorientował się, że na wysokich butach oraz na sprutych wzdłuż szwów spodniach ma grubą warstwę błota z roz-chlapanego przez freudosaurusa stawu. Woda ściekała z Zamoyskiego i wsiąkała w bordowy dywan. Gdy przesunął dłonią po podłokietniku, zostawił na drewnie wilgotne ślady.