Изменить стиль страницы

Dzień, w którym Matej uświadomił sobie, jak mało dorośli wiedzą, był straszny i wspaniały zarazem. Nastał pewnego ciepłego poranka, gdy zagadnięty o obyczaje żuwaków ojciec przyznał, że nigdy żadnego nie widział. Wtedy Matej poczuł się odkrywcą, bohaterem i wybrańcem. Niemal zrozumiał, dlaczego Ojciec Traw rozmawia właśnie z nim. Był to też dzień samotności, bo pojął, że z nikim nie podzieli się tym ciężarem. Cokolwiek się stanie.

***

Rankiem następnego dnia ojciec wybierał się do miasteczka. Matej dopóty prosił i przekonywał, że szkołę ma dopiero jutro, aż tata zgodził się zabrać go z sobą. Przedzierali się przez morze traw wąską, prostą drogą, obsadzoną przywiezionymi z macierzystej planety drzewkami jabłoni, które w obcym świecie przybierały dziwne, pokrzywione kształty, kwitły drobnymi jak kaszka kwiatkami i owocowały maleńkimi, intensywnie purpurowymi jabłuszkami o cierpkim smaku. Tak odmiennymi od ziemskich, że żadnemu przybyszowi ze starego świata nie przyszłoby do głowy nazywać ich jabłkami. Ale ani Matej, ani tata nie widzieli w tych drzewach nic dziwnego. Dla nich po prostu wyglądały jak jabłonie. A jabłonie należało wysadzać wzdłuż drogi, bo tak się zawsze robiło. Dziadek mówił, kiedy jeszcze żył. Dlatego gdy któreś z drzewek usychało, ojciec zabierał Mateja i razem dosadzali nowe. Tata lubił dbać o tradycję.

Po czterech godzinach jazdy dotarli do miasteczka. Ojciec zatrzymał się na chwilę w uliczce wiodącej do rynku i pozwolił chłopcu wysiąść.

– Tylko nie narozrabiaj – ostrzegł. – Muszę coś załatwić w urzędzie, a potem w sklepie rolnym. Pewno chcesz pójść do starego Josifa, co?

– A mogę, tato? – spytał chłopiec z nadzieją.

– Idź, idź. Tylko niech ci się w głowie nie poprzewraca od tych jego głupot.

– Pan Josif pozwala mi się bawić farbami – powiedział Matej, lekko naburmuszony. – I oglądać latającą maszynę, którą buduje.

– Tylko niczego nie zepsuj. – Ojciec zatrzasnął drzwi szoferki. – I zachowuj się porządnie. Nie chcę, żebyś narobił mnie i matce wstydu.

– Tak, tato.

Ojciec machnął ręką.

– No, leć już. Przyjadę po ciebie, jak wszystko załatwię.

– Dobrze, tato – krzyknął chłopiec i puścił się biegiem w dół ulicy.

Rozpierało go cudowne poczucie swobody. Pędem wbiegł na rynek i byłby go obiegł ze dwa razy z radości, niczym spuszczony ze smyczy psiak, ale poczucie godności wzięło górę. Miał już jedenaście lat, nie mógł więc postępować jak szczeniak, który nie wie, jak się zachowywać w mieście. Zwolnił nieco kroku i podskakując od czasu do czasu, ruszył przez rynek.

Pośrodku, obok pompy, siedziała na ławce stara Latowa w towarzystwie kilku innych gospodyń, więc wrzasnął: „Dzień dobry!" ile sił w płucach, pomny ojcowskich nakazów w kwestii dobrego wychowania. Gdyby jej nie pozdrowił, wieczorem matka dałaby mu nieźle popalić. Spotykały się na sieciowych pogaduchach prawie każdego popołudnia, a Latowa była czepialską plotkarą i na pewno wypomniałaby matce brak manier u syna.

Zamachała do chłopca ręką i zagadnęła o zdrowie domowników.

– Dziękuję, wszyscy zdrowi, pani Latowa – odkrzyknął, ale się nie zatrzymał. Wcale nie miał ochoty, żeby stara plotkara zadręczała go tysiącem pytań i marnowała cenny czas, który mógł spędzić na miejskich rozrywkach. Starał się mieć poważny i zaaferowany wyraz twarzy, jakby spieszył się załatwić ważną sprawę.

Pokręcił się trochę po miasteczku, spotkał dwóch kumpli ze szkoły, ale żaden nie miał czasu na zabawę, wiec pogadał chwilę, a potem powędrował do cukierni. Wypił lemoniadę i kupił torebkę „trzepakowych łebków". Te niemiłosiernie słodkie, kleiste pianki w kształcie obłych stożków pokrytych guzkami rzeczywiście przypominały główki trzepaków, małych żyjących pod ziemią stworzeń podobnych do kretów.

Matej wrócił na rynek, pojadając „łebki". Żałował, że pora jarmarków i odpustów jeszcze się nie zaczęła. Minie trochę czasu, zanim w mieście pojawi się kościelny namiot, a wraz z nim przyjadą przekupnie. Proboszcz objeżdżał parafię przez cały rok, ale i tak nie zostawał w miasteczku dłużej niż kilka tygodni. Starej Latowej i miejscowym dewotkom musiały na razie wystarczać wirtualne nabożeństwa, chociaż większość uważała, że „sztuczna msza" nie ma tej siły odstraszania zła co prawdziwa.

Ponieważ nic ciekawego się nie wydarzyło, Matej uznał, że pora odwiedzić pana Josifa.

Stary Josif mieszkał na skraju miasteczka, w stodole. Wiele lat temu żona wyrzuciła go z domu, ale on nic sobie z tego nie robił. Mieszkańcy osady i okoliczni farmerzy uważali, że stary jest stuknięty. Mieli go trochę za czubka, trochę za szamana, ale otaczali pewnego rodzaju szacunkiem jako ciekawostkę i swoisty talizman chroniący społeczność.

Dzieciaki na ogół wyśmiewały się z Josifa, a czasem trochę się bały, ale Matej go lubił. Dziwaczne rzeźby i machiny na podwórzu przed stodołą fascynowały. Zwłaszcza że figury przedstawiały miejscową faunę. Wielkie, tęponose żuwaki z garbami na grzbietach, pomalowane w zwariowane kolory. Kolczaste likanty z wyszczerzonymi kłami. Wysokie, smukłe kulbowce o niezwykle giętkich szyjach. Krępe niedźwiaki, brzydkie, wielonogie stręgi. Wszystkie dziwaczne, przerysowane, pstrzące się kolorami, ale przez to jakby dziksze, bardziej prawdziwe niż jakiekolwiek hologramy w podręcznikach.

Josif odnosił się do chłopca przyjaźnie, ale Matej nigdy nie miał pewności, czy stary naprawdę go poznaje. Blade niebieskie oczy były przejrzyste jak woda. I całkiem nieprzeniknione.

Nie znalazłszy Josifa na podwórzu, Matej uchylił nieśmiało drzwi i wsunął się do ciemnawego wnętrza stodoły.

– Dzień dobry! – zawołał od progu. – To ja, Matej. Mogę wejść?

Nikt nie odpowiedział. Chłopiec zamknął za sobą drzwi. Cicho stąpał po podłodze zasłanej wiórami. Minął szkielet drewnianej machiny latającej, konstruowanej na wzór skrzydeł i kadłuba pilgonia, przesuwał się między cielskami niedokończonych drewnianych, papierowych i plastikowych zwierząt.

Josif stał na rusztowaniu i poprawiał jedną z czterech twarzy dziwnego skrzydlatego potwora umieszczonego w rogu ogromnego malowidła, które było rozpięte na całej powierzchni jednej ze ścian stodoły.

– To Wielka Bestia, synu – powiedział, nie odwracając się, jakby rozmawiali od dawna. – Czyha. Wyczekuje na właściwy moment. I on niedługo nadejdzie, synu. Czuję to.

Chłopiec żywił nieraz przykre podejrzenie, że pan Josif wcale go nie zauważa i prowadzi swoją dziwną rozmowę przez cały czas, nawet gdy Mateja tu nie ma.

Jednak gdy stary człowiek odwrócił się od płótna i popatrzył chłopcu w twarz, spojrzenie było chłodne, przenikliwe i uważne.

– Widzisz, synu – ciągnął nieprzyjemnym, zgrzytliwym głosem. – Czeka. Złowrogi i potężny. Jest duszą tego świata. Siłą skrytą w pozornie łagodnej otoczce.

Matej wzdrygnął się mimowolnie. Ośmioro oczu stwora pałało nienawiścią.

– Kiedy zmusi mnie, żebym wypowiedział jego imię, nadejdzie czas przesilenia.

Stary nie spuszczał ciężkiego, pełnego napięcia wzroku z twarzy chłopca.

– Ty wiesz, prawda?

Matej nerwowo przełknął ślinę. Stary pan Josif czasem trochę go przerażał.

– Nie, proszę pana. Czy mogę pobawić się farbami?

Pomarszczona, sucha jak rzemień twarz natychmiast złagodniała.

– Chcesz malować, synu? Dobrze, dobrze. Zaraz znajdę ci farby i karton.

Josif zlazł z rusztowania, podszedł do chłopca i położył mu sękatą dłoń na ramieniu.

– Popatrz na to płótno, synu. – Ruchem podbródka wskazał rozpięty na ścianie obraz. – Maluję to już tyle lat. Sam nie pamiętam ile. Widzisz, to jest kosmos. Taki, jak jest naprawdę, a nie taki, o jakim piszą w uczonych książkach. Tamta niebieska kula to Ziemia, a ta fioletowa to nasz świat, o tam, w rogu.

Matej widział wielki obraz nie pierwszy raz, ale zawsze mógł się na niego gapić godzinami. Wpatrywał się zachwycony w plątaninę kresek, strzałek, przerywanych linii łączących wielkie i małe kule ognia lub kolorowego światła. Między nimi unosiły się w czerni tła niezliczone skrzydlate postacie. Fruwający ludzie, potwory, węże, zwierzęta, a nawet dyski z twarzami lub pyskami nieziemskich stworzeń.