Изменить стиль страницы

Usta Justusa posiniały ze strachu, drżały.

– Cornet, przysięgam! Nigdy nie miałem wobec ciebie złych zamiarów. To Sykstus. To on cię nienawidzi.

– Morda w kubeł, braciszku – warknął Cornet. – Ani jednego parszywego słowa z twojej gęby padalca, gnido. Szczerze mówiąc, w dupie mam twoje braterskie uczucia. Bo widzisz, tak się składa, że ja nienawidzę ciebie.

Justus zaskomlał, skulił się, a z jego ust zaczęły się sypać bełkotliwe błagania.

– Powodzenia w piekle – powiedział Cornet i chlusnął srebrem z tygla prosto w twarz brata.

Justus zawył. Poderwał dłonie do krwawej, poczerniałej jamy, w jaką momentalnie zamieniła się jego twarz. Niebieskawe płomyki zatańczyły na włosach, szybko obejmując całą głowę. Wokół rozszedł się mdlący smród spalenizny. Justus tarzał się po podłodze, a z jego gardła wydobywał się jednostajny wrzask, który mogłoby wydawać raczej zdychające zwierzę, a nie istota obdarzona świadomością. Cornet spokojnie odstawił na biurko pusty tygiel i wyszedł. Po korytarzu ścigały go cichnące krzyki brata, lecz nie zwracał na nie uwagi.

Pokój Charlotty otworzył się równie łatwo jak apartament Justusa. Dziewczyna już spała. Cornet zamknął za sobą drzwi, podszedł do łóżka, nie zapalając światła. Charlotta, zbudzona hałasem, zamrugała, spojrzała na niego nieprzytomnie.

– Cornet? – szepnęła. – Tak dawno cię nie widziałam. To cudownie, że jesteś, ale przyjdź jutro, dobrze? Teraz śpię i wiesz, trochę mi głupio, że jestem rozebrana. To znaczy w koszuli…

Urwała zmieszana. Stał nad nią, milcząc, a wyraz, jaki malował się na jego twarzy, wzbudzał w dziewczynie strach.

– Cornet? – powiedziała drżącym głosem. – Proszę cię, wyjdź. Wyglądasz strasznie. Boję się.

Nie wyszedł. Zamiast tego usiadł na łóżku. W ciemności czarne oczy wyglądały jak dwie wycelowane w nią lufy. Pisnęła ze strachu. Chciała zerwać się i uciec, ale przydusił ją ramieniem. Spróbowała się wyrwać, lecz Cornet był znacznie silniejszy. Unieruchomiona dyszała tylko, szeroko otwierając niebieskie oczy, które ze strachu zrobiły się całkiem okrągłe. Lęk paraliżował tak, że zapomniała o krzyku.

Cornet wpatrywał się w Charlotte bez współczucia. Drżała. Półotwarte usta z trudem chwytały powietrze.

– Nie jesteś czystej krwi – powiedział. – Zostałaś przeprowadzona.

Nagle, w jednej chwili, ujrzał rozgrywającą się w odległej przeszłości scenę. Wizja wybuchła jak magnezja w archaicznym aparacie fotograficznym i równie nagle zgasła. Zobaczył łąkę ukwieconą niby ilustracja do bajki i złotowłosą pasterkę otoczoną stadkiem owiec. Skonfundowana dziewczyna mięła rąbek podartej spódnicy, a nad nią pochylał się Sykstus w eleganckim szarym płaszczu podróżnym. Crux zaśmiał się cicho.

– Co za sielanka – mruknął. – Niewinność nagrodzona. Słodka owieczko, wybacz, że będę musiał zburzyć twoją bajkę. I tak nigdy nie była prawdziwa.

Wyciągnął rękę, żeby pogłaskać jasne kosmyki. Charlotta zadrżała, pisnęła niczym zapędzony w kąt szczeniak. Cornet, nie poluźniając uścisku, przesunął się na łóżko, przygniótł dziewczynę kolanami. Pojękiwała cicho, nie usiłując się bronić. Teraz mógł uwolnić ręce. Dziewczyna leżała pod nim sztywna z przerażenia. Sięgnął do kieszeni, wyjął niewielki składany nóż. Na ten widok Charlotta szarpnęła głowę. Wielkie niebieskie oczy zrobiły się szkliste z lęku.

– Nie chcę! – zapiszczała histerycznie. – Nie! Nie chcę!

Cornet podwinął rękaw, rozciął głęboko lewe przedramię, od nadgarstka do łokcia. Krew buchnęła natychmiast, barwiąc pościel w duże, ciemne plamy, jakby rozkwitły na niej maki, które tylko noc potrafi powołać do życia.

– Ja też nie chciałem – powiedział Cornet. – Ale nie pozostawiono mi wyboru.

Pochylił się nad Charlotta, siłą rozwarł jej szczęki. Długie rdzawe włosy muskały ramiona dziewczyny. Crux uniósł okrwawioną rękę, zatrzymał nad twarzą Charlotty. Strużki krwi ściekały po skórze, kapały w rozwarte usta.

– Pij, moja owieczko – szepnął Cornet. – Spróbuj przeklętej krwi.

Poczuł, jak dziewczyna zaczyna się miotać. Próbowała krzyczeć, ale dławiła ją krew. Przełykała, żeby uniknąć uduszenia.

Szept Corneta brzmiał chrapliwie.

– Sykstus zrobił z ciebie kukłę, maleńka. Wierzyłaś mu we wszystkim. Ale czas się ocknąć. Przykro mi, skarbie. Wbrew temu, co mówi, żaden z nas nie jest dobry. I ja też nie mogę sobie na to pozwolić. Powodzenia na nowej drodze życia.

Cofnął ramię, wstał z łóżka i nie obejrzawszy się, wyszedł. Trzasnęły drzwi. Charlotta nie śmiała się poruszyć, jakby ciężar nienawiści Corneta nadal ją przygniatał, mimo iż napastnik już odszedł. Dopiero po chwili pojęła, że stało się coś nieodwracalnego. Poczucie krzywdy okazało się silniejsze niż szok, więc załkała, zwijając się w kłębek na zbrukanej pościeli. Szlochała, a dłonie, którymi próbowała otrzeć łzy, rozmazywały po twarzy krew.

***

Cornet niespiesznie szedł ulicą. Było zimno. Mijający go przechodnie mieli podniesione kołnierze, dłonie wciśnięte w kieszenie. Większość spieszyła się do ciepłych domów, mieszkań czy biur. W powietrzu wisiała wilgoć, gotowa w każdej chwili przerodzić się w mżawkę.

Crux, obojętny na chłód, wędrował po mieście. Maleńkie kropelki osiadające na jego włosach w świetle latarń lśniły rudawo. Cornet myślał o Rdzy. Po opuszczeniu domu Sykstusa próbował ją dopaść, ale uciekła i schroniła się pod skrzydłami Kręgu. To nic. I tak ją dostanie. Najlepiej z całym bractwem. Krąg też jest mu coś winien. Skrzywił się na wspomnienie Rdzy. Umykała przed nim jak szczurzyca przed tyfusem. Była przerażona. Już nie potrafiła jednym gestem ręki wywołać u niego krwotoku. Ze swoją śmiertelną chorobą i mocą zdolną równać się z Kręgiem stał się podobny do widma starożytnego króla, który powrócił do świata żywych, by budzić lęk i wyrównywać rachunki. Poczekaj, Alysio Maddox Dellvardan, Czarna Różo, suko Kręgu, upiór upomni się także o ciebie.

Zatrzymał się przed wystawą dużego sklepu. Odbita w szybie spoglądała na niego twarz długowłosego, ponurego demona. Diabeł z lustra. Usta Corneta wykrzywiły się w grymasie gorzkiego uśmiechu. Prawda kryje się w starych zabobonach, w ględzeniu babek, w lęku przed ciemnością. Zło zawsze czai się blisko, na wyciągnięcie ręki. Nie sposób się z nim układać, oswajać go ani zmieniać. Kto wpatruje się w lustro, zobaczy oblicze diabła. Tylko często nie potrafi tego zauważyć, bo rozpoznaje w nim jedynie własne rysy.

2002

Smutek

Przyznam szczerze, że lubię to opowiadanie. Powstało jako mój osobisty hołd dla wielkiego mistrza opowieści Raya Bradbury'ego. Jest jedyna historią, w której wykorzystałam doświadczenia z pracy w telewizji. Stary Josif istnieje naprawdę. Poznałam go przy okazji kręcenia reportażu o twórcach sztuki nieprofesjonalnej. Namalował liczącą 40 metrów „Apokalipsę" i mnóstwo innych ezoterycznych obrazów, pisał traktat o duszy ludzkiej, wielkimi okrągłymi literami w zeszycie w kratkę, w stodole budował machinę latającą wg szkiców Leonarda da Vinci i nie pamiętał, ile ma dzieci. Kiedy spotkałam go pierwszy raz, czytał w oryginale pisma Alberta Einsteina i próbował mi wytłumaczyć, czemu nie zgadza się z teorią względności.

Jest rolnikiem, mieszka od urodzenia na mazurskiej wsi.

Imię konia pożyczyłam od Nicka Cave'a z piosenki „The Carny". Przyznaję się na wszelki wypadek, żeby ktoś mi nie wypomniał.

Smutek

Smutek był naprawdę starym koniem. Łeb nosił nisko zwieszony, zapadnięty grzbiet przypominał kołyskę, a kolana przednich nóg zawsze pozostawały lekko ugięte, jakby zwierzak w każdej chwili szykował się uklęknąć. Tata mówił, że Smutek woli być przygotowany na spotkanie z Bogiem, ale dbał o konia. Ten zaś wbrew zaawansowanemu wiekowi prezentował dzięki temu całkiem niezłą formę. Na tyle dobrą, żeby unieść na grzbiecie drobnego jedenastolatka.