Изменить стиль страницы

– Kim są ci latający ludzie, panie Josif? – zapytał Matej chyba po raz setny.

Stary uśmiechnął się.

– To aniołowie i archaniołowie, synu. Mają po jednym, dwa albo trzy skrzydła. A tamci, widzisz, co mają cztery lub sześć, to cherubiny. Popatrz uważnie. – Wskazywał kościstym palcem. – Tam jest Bestia, tam Złoty, Wielki i Błękitny. Są jeszcze tacy, co mają więcej skrzydeł, ale ich boję się malować. Za potężni, synu.

– To oni tu są? Aniołowie?

– Pewnie, synu. I tu, i wszędzie. Zawsze byli.

– A jak pańska latająca maszyna? Kiedy będzie fruwać?

Josif uśmiechnął się i machnął ręką.

– Ech, nie mam czasu jej budować. Muszę malować i pisać traktat o naszej planecie. Pokazywałem ci go?

Matej skinął głową.

– Tak, panie Josif. Ale ja chętnie obejrzę znowu.

– To chodź. – Stary był wyraźnie uradowany.

Chłopiec ruszył za nim do przeciwległego końca stodoły. Na podłodze i starym, odrapanym stole piętrzyły się stosy szkiców, dokończonych i niedokończonych malunków, zamazanych w pośpiechu kartek. Pod ścianami stały płótna, wielkie kartony i deski pokryte malowidłami. Spoglądały z nich twarze wieloskrzydłych aniołów, melancholijne, łzawe oczy kulbowców, wąskie ślepia likantów. Tryskały purpurowe strumienie, kwitły kwiaty rozciągające w uśmiechu wielobarwne usta, szumiały złote i niebieskie drzewa, w powietrzu śmigały ptaki podobne do jaszczurek. A może jaszczurki ze skrzydłami jak ptaki?

Z szuflady stołu stary człowiek wyciągnął duży, podniszczony zeszyt. Otworzył i zaczął kartkować. Strony były zapisane starannym, dziecinnym pismem. Co kilka kart pojawiał się kolorowy obrazek.

– Widzisz – mówił pan Josif. – To jest rozdział o materii. A to o drganiach. O duszach eterycznych. A to o przedludziach. Popatrz. Mieszkali tu kiedyś, ale teraz już ich nie ma. To o zwierzętach. I o nas, kolonistach. A tu o roślinach. I mglistych wodach. I o esencji. Ale to wszystko jeszcze nieskończone.

Zamknął zeszyt.

Matej czuł dreszcz podniecenia. Z emocji aż się zadyszał.

– A… a teraz o czym pan pisze, panie Josif?

W bladych niebieskich oczach zamigotał błysk, jak refleks słońca na wodzie.

– O Bestii, synu. I o czasie przesilenia.

Nagle Matej poczuł się nieswojo.

– Ja… chyba już pójdę, proszę pana. Pewno przeszkadzam.

Stary człowiek uśmiechnął się.

– Gdzie tam, synu. Wcale nie. Mieliśmy razem pomalować.

– No… – zawahał się Matej, który miał wielką ochotę na zabawę farbami, lecz niepokój jeszcze go nie opuścił. – Nie wiem, czy mogę… Może innym razem.

Josif wzruszył ramionami.

– Synu, malowanie to dar. Drzwi do innego świata. Ale jak chcesz.

W tej chwili drzwi do stodoły rozwarły się na oścież i do środka weszła żona Josifa.

– No, stary – zawołała. – Przyniosłam żarcie. Żeby ludzie nie gadali, że o chłopa nie dbam. Bóg pokarał chłopem, co ma we łbie krzywo, ale nic. Ja wszystko zniosę.

Josif nie dał po sobie poznać, że w ogóle zarejestrował nadejście kobiety.

– Zaraz znajdę dla ciebie karton – zwrócił się do chłopca i zaczął szperać w stercie papierów.

Josifowa bezceremonialnie deptała leżące na podłodze szkice. Podeszła do stołu, postawiła garnek. Zobaczyła Mateja i wzięła się pod boki.

– Patrzcie no – zawołała. – A ty tu czego? Chcesz zgłupieć tak jak on? Matka wie, że tu przyłazisz?

– Tata pozwolił – burknął chłopiec niechętnie.

Żona Josifa poprawiła chustkę na głowie.

– No to sam sobie będzie winny, jak mu syn zgłupieje. Nasłuchasz się tych jego bredni i Bóg wie co z ciebie wyrośnie. Zobaczysz. Jak ten stary skończysz! On już całkiem o świecie nic nie wie. Nie pamięta imion własnych dzieci! Nawet nie wie, ile ich ma! Rozumiesz? Własnych dzieci nie pamięta!

– Mam. – Josif wyciągnął sztywny, czysty kawałek papieru i podał chłopcu, całkowicie ignorując pełną oburzenia tyradę małżonki. – Nada się. Zobaczysz, jak dobrze przyjmuje farbę.

Kobieta ze złością machnęła ręką.

– Widzisz, co go obchodzi! Malowanki! Same durnoty. Dobrze, że chociaż synowie się w niego nie wdali, boby się jak nic gospodarka zmarnowała. Stary głupek.

Odwróciła się i kołysząc biodrami jak kokosz, odeszła z godnością. Josif nawet na nią nie spojrzał. Matej dotknął ścianki garnka.

– Niech pan zje, póki ciepłe – powiedział nieśmiało.

Stary człowiek wzruszył ramionami.

– Później. Teraz muszę pracować.

Wlazł, stękając, na rusztowanie i zabrał się za skrzydła Bestii. Matej zanurzył pędzelek w słoiczku z farbą, czując przyjemne mrowienie w koniuszkach palców. Jeśli nie zostanę przyrodnikiem, pomyślał, będę malarzem. Albo oboma naraz.

Zanim przyjechał ojciec, zdążył wymalować wcale udatnego likanta.

***

Matej nie pamiętał, kiedy dokładnie Ojciec Traw zaczął do niego mówić. To nie był chyba żaden konkretny dzień. Po prostu jeździł na Smutku, zsiadał, leżał w trawie, przyglądał się źdźbłom, wypatrywał żuwaków i słuchał szmeru traw. Na początku żaden głos do niego nie mówił. Czasem coś niespodziewanego przychodziło mu do głowy, coś rozumiał, dowiadywał się o czymś, ale nie wiedział skąd. Potem w szumie traw zaczął słyszeć szepty, szlochy i śmiech, ale myślał, że to tylko wiatr. Później odezwał się wewnętrzny głos, jakby intuicja albo wymyślony przyjaciel. Dokładnie tak. Jakby rozmawiał z wymyślonym przyjacielem. A potem Ojciec Traw już był.

Matej czuł, kiedy nadchodzi. Słońce stawało się nagle bardzo oślepiające i szybko przygasało. Zapadała głucha cisza, chociaż wiatr nadal szumiał w trawach. A on słyszał w głowie głos Ojca Traw. Ciche nawoływanie, świszczący, przenikliwy szept.

– Mattej, Mattej, Mattej…

Wtedy odpowiadał.

Na początku wcale się nie bał. No, może trochę. Taki dziwny, podniecający dreszcz emocji towarzyszący spotkaniu z nieznanym. Nie miał wrażenia, jakby rozmawiał z obcym, pozaziemską formą inteligencji. Raczej jakby przemawiał do niego duch planety, jej ożywiona dusza. Nie umiałby ubrać swoich myśli w słowa, ale tak właśnie to odczuwał.

Dopiero później zaczął się bać. Wtedy, gdy poczuł zbliżającą się obecność Ojca Traw i zobaczył, jak spokojne do tej pory stado żuwaków ogarnia panika. Oszalałe zwierzęta uciekały w popłochu, w szalonym pędzie przemykały ledwie kilkanaście metrów od niego. Step drżał od głuchego tętentu. Żuwaki pędziły na oślep na chłopca i konia, ale zamiast ich stratować, skręcały pełne przerażenia, jakby Matej był tak samo straszny jak niematerialna istota, która spowodowała ich ucieczkę. Cud, że Smutek się nie spłoszył. Zaraz potem Ojciec Traw przybył.

Matej nie chciał odpowiedzieć na wezwanie. Bał się. Lecz znacznie bardziej przestraszył się sekundę później, kiedy okazało się, że nie może odmówić.

Step drgał i szumiał, choć ponad trawami wisiała głucha cisza. Matej żuł słodkie źdźbło.

Ojciec Traw śpiewał mu długą, rzewną pieśń bez słów. Pieśń o kulbowcach.

Chłopiec zebrał się na odwagę i spytał:

– Czy przed nami ktoś tu jeszcze mieszkał, Ojcze Traw?

– Tu zawsze ktoś mieszka – zaszemrały źdźbła.

– No, miałem na myśli kogoś podobnego do nas, do ludzi – ciągnął chłopiec, czując, że wkracza na niebezpieczne tematy. – Nie z wyglądu, ale w ogóle…

Urwał, zbity z tropu.

– Pan Josif mi pokazywał rozdział o przedludziach – wymamrotał. – Czy oni istnieli? Dlaczego już ich nie ma?

Niematerialna istota milczała przez dłuższą chwilę.

– Nadchodzi czas przesilenia – wyszeptał głos w głowie chłopca. – O, Mattej, Mattej, Mattej… tak, nadchodzi.

Serce chłopca zabiło gwałtownie. Smutek szarpnął łbem, zadrobił w miejscu przednimi nogami, ale tak samo jak Matej nie potrafił uciec.

– Czas przesilenia? – powtórzył chłopiec ze ściśniętym gardłem. – Pan Josif o tym mówił…

– Tak, tak – zaszumiał Ojciec Traw. – Ja dojrzewam. I ty dojrzewasz. Już niedługo.